Jadąc do Babadag
Tego się nie spodziewałem. Królewskiego śniadania. Gospodyni: niezwykle miła Węgierka zaproponowała 6 rodzajów wędlin, tyleż rodzajów sera, jajecznicę, dżemy… Sery spróbowałem wszystkie: były wspaniałe ale całości nie dałem rady. Do tego – choć mówiliśmy między sobą po niemiecku to usiłowałem powiedzieć coś miłego, podziękować po węgiersku i odpowiadała mi ale tak wyraźnie, że nie miałem żadnych problemów ze zrozumieniem. Oprócz koszmarnej gramatyki i zwariowanego słownictwa węgierski ma także specyficzną wymowę, która sprawia spore kłopoty. Tutaj jednak wszystko było jasne.
Ludzie przyjaźnie odnoszą się do wędrowców. Nie do tzw. turystów co jak stonka nawiedzają ich domy i kraje domagając się świadczeń. Tych tolerują i skubią z pieniędzy. Nie do zawodowych podróżników, co naganiają stonkę. Tych ma się w pogardzie. Tubylcy są bardzo otwarci do wędrowców: do takich co są ciekawi kultury, pójdą do lokalnego sklepu, knajpy aby zjeść lokalne jedzenie i napić się lokalnych napoi, na targ aby kupić warzywa, owoce o lokalne rękodzieło, zajrzą w miejsca nieoczywiste, zagadają coś – przynajmniej pozdrowią w języku gospodarzy. Takich gości się szanuje – sadza przy stole, karmi, rozmawia. Wielokrotnie doznałem tego i nieodmiennie mnie to wzrusza. Sam tak samo gości traktuję. Karma wraca.
Wyjeżdżam drogą w dobrym kierunku, niepokój budzi jednak brak drogowskazów. Krajobraz staje się piękny, istny Beskid Niski. Za kolejna wsią urywa się asfalt, przez niski grzbiet górski trzeba szutrówką. Szybko mija 7 km i docieram do kolejnej wioski leżącej już w dolinie rzeki Buzău – a więc jestem z powrotem po mołdawskiej stronie Karpat. Viszontlátásra Erdély! Skręt w lewo i jadę w dół. Wspaniała pusta droga, pełna zakrętów, wije się zboczami gór, wysoko nad doliną dość dużej rzeki. Pusto, prawie nie ma wiosek. Kolejna piękna i równa droga w Rumunii, wschód i środek bardzo zyskał w moich oczach jako miejsce na jeżdżenie ma motocyklu i poznawanie tego ciekawego kraju. Zeszłoroczne wrażenia z południa czyli Oltenii i zachodu było chyba artefaktem – może tam też się zmieni.
Przed Buzău skręt na Berczę (Berca) i w górę do cudu przyrody – wulkanów błotnych Noroiosi. To miejsce gdzie z terenów źródliskowych wypływa gaz tworząc małe błotne jeziorka w formie kraterów. Taki zimny wulkan co zamiast lawy pluje błotem. Księżycowy krajobraz – kilka wulkanicznych stożków wysokich na kilkanaście metrów utworzonych z błota z bulgającymi jeziorkami mazi wewnątrz. Cud natury i unikalne miejsce – mało uczęszczane. Można znakomicie zaobserwować jak działa wulkan.
Wracam do drogi i po minięciu Buzău jadę do Braiły (Braila). Góry ustąpiły i wokół mnie bezkresna równina, z licznymi uprawami, teren z intensywnym rolnictwem. Odległy o 80 km Dunaj naniósł tu żyzną glebę z połowy Europy. Gleba tu dobra jak rzadko gdzie. Spichlerz Rumunii.
Przejeżdżam przez Braiłę, spore miasto i port dla mniejszych morskich statków które mogą tu dopływać. Centrum z licznymi śladami pięknej dziewiętnastowiecznej zabudowy aktualnie w renowacji, poprzetykanej cudami architektury rumuńskiego komunizmu. Te ostatnie niestety trochę jeszcze będą straszyć. Miasto sprawia ładne wrażenie, stare piękne domy należały do lokalnych kupców, są bogato zdobione o ciekawej architekturze. Każde kupieckie miasto ma tego samego ducha: czy to Braiła czy Gdańsk czy Antwerpia. Odnajduję ten klimat otwartości, polotu, zaciekawienia i zabawy, który w takich miastach bardzo lubię.
Punkt obowiązkowy wyprawy czyli szutrówka zaliczony teraz pora na drugi punkt obowiązkowy czyli prom. Zabiera mnie na drugi brzeg Dunaju. Rzeka ta, druga najdłuższa w Europie i płynąca przez 10 państw, wyraźnie ma już dosyć. Jest ociężała po niesieniu wody z połowy Alp i połowy Karpat i prze do morza. Ale jeszcze jest przeszkoda – to pasmo wzniesień zagradzające prostą drogę. Dlatego wykonała skręt na północ i powoli się rozszerza. Mija Braiłę, za chwilę minie kolejny port czyli Gałacz i tam dostanie ostatni dopływ: Prut. Potem już ostatni skręt: w prawo na wschód. Pasmo górskie zostanie z prawej – ta kraina gór to Dobrudża na której brzegu właśnie stoję. Czarnomorze prawdziwe choć do morza jeszcze kawałek.
Jadę. I zdumienie. Bo wyobrażałem sobie równinę a tu teren jest górski z pięknymi widokami i drogami. Wspaniała jazda motocyklowa. Wkrótce zakręcę droga wespnie się na grzbiet, ostatni skraj Dobrudży i po lewej ogromna równina. Delta Dunaju. Który tutaj powoli się rozlewa i meandruje. Na zboczach wsie, trochę rybackich trochę rolniczych. W pewnym momencie skręcam kawałek w bok aby odwiedzić niezwykle z medycznego punktu widzenia miejsce – ostatnie europejskie leprozorium czyli szpital dla trędowatych.
To zapomniana ale kiedyś bardzo rozpowszechniona choroba, znana od tysięcy lat. Łacińska nazwa choroby lepra pochodzi od starogreckiego λέπρα, które oznacza stan łuszczenia. Wywołuje ją prątek Mycobacterium leprae, odkrywcą którego był lekarz Gerhard Hansen – stąd też druga nazwa „choroba Hansena”. Początek następuje długo po zakażeniu od 2 do 5 lat. Zmiany chorobowe zachodzą w nerwach obwodowych, skórze, błonach śluzowych górnych dróg oddechowych. Trąd obecnie występuje w Indiach (ponad 50% wszystkich przypadków choroby na świecie), w Azji Południowo-Wschodniej, Afryce Równikowej, Ameryce Południowej. W tej chwili w związku ze znanym leczeniem nie jest tak powszechny ani nie jest taką plagą jaką był jeszcze kilkaset lat temu. Mimo to, każdego roku notuje się ponad 200 tysięcy nowych przypadków.
Chcę tylko zobaczyć to miejsce. Trąd budził strach już w starożytnym Egipcie. Tak się bano, że chorzy ginęli na stosach lub kamienowani. W Tichilești, polowali na nich miejscowi chłopi. Strach pozostał do dziś. Kiedyś ukrywali się tu przestępcy, uciekinierzy i wygnańcy: Rosjanie, Cyganie, Turcy, Serbowie… Kolonię trędowatych w 1877 r. stworzyli baptyści. Podczas pierwszej wojny światowej wszystkich chorych wymordowano, ale w 1924 r. znów zaczęto ich zwozić. Wtedy żyli tu jak zwierzęta, w jamach wykopanych w ziemi. Ośrodek przetrwał czasy komunistyczne i jest czynny do dzisiaj. Przebywa w nim kilkunastu pensjonariuszy.
Kiedyś było tu ponoć bardzo ponuro. Dziś Tichilești nie sprawia takiego wrażenia. W lesie stoi kilka budynków z lat 50 teren jest ogrodzony. Nikogo nie widać oprócz dozorcy który mówi tylko po rumuńsku. Nie mogę pozbyć się wrażenia ze gość ma maniery grabarza. W końcu przebywanie z ludźmi pogrzebanymi za życia może wywołać takie maniery. Nie przyjechałem do zoo, nie wypatruję nieszczęśników. Zobaczyłem miejsce i wracam na drogę.
Dojeżdżam do Tulczy (Tulcea) – trzeciego co do wielkości miasta Dobrudży. Płynący dotąd spokojnie Dunaj tutaj się dzieli na trzy odnogi. Kilia, Sulina i Sfantu Gheorge czyli święty Jerzy tworzą pomiędzy sobą ogromna deltę, rezerwat przyrody. Co roku Dunaj powiększa deltę o 40 m w głąb morza.
Kiedyś dostałem w prezencie dziwną książkę zatytułowaną „Jadąc do Babadag”. Długo się nie mogłem zabrać aż w końcu przeczytałem i wsiąkłem w te klimaty. Tytułowe Babadag jest kilkanaście kilometrów stąd – to jedno z miasteczek Dobrudży. Andrzej Stasiuk opisywał w książce kilka swoich podróży i krajobraz kulturowy południowo wschodniej Europy. W swoim wydawnictwie Czarne wydaje on wraz z żoną Moniką Sznajderman książki o przekraczaniu granic państwowych i kulturowych, o niciach co plączą się po tych krajach, o ludziach tu mieszkających. Babadag to symbol tej krainy położonej na końcu świata. To symbol Czarnomorza. A seria książek nosi imię Sulina – tak jak jedno z ramion delty Dunaju.
Moje dzisiejsze Babadag nazywa się Murighiol. Leży nad najbardziej południowym odnóżem delty czyli Sfantu Gheorge i jeziorem o tej samej nazwie. Wioska intensywnie się modernizuje, stare rybackie chałupy jeszcze można zobaczyć, są nowe pensjonaty, restauracje, wiele kempingów. Nie wiem jak jest tu pełnym latem, teraz jest tu cisza, spokój, ptaki latają po niebie i ich ślady powoli zanikają w zapadającym zmroku.
Trasa: Covasna – Berca – Vulcani Noroiosi – Buzău – Braila – Smardan – Tichilești – Tulcea – Murighiol
Stan licznika: 97 949
Przejechanych km: 429
Dzień czwarty <———————->Dzień szósty
Zdjęcia z wyprawy