Zapiski z podróży motycyklem

4 lipca 2020

Sobota 4 lipca 2020
Nyugat – nowoczesność i postęp

Z samego rana piękna pogoda zachęca do jazdy, później na pewno będzie gorąco. Jest sobota i przedmieścia słowackiej stolicy jeszcze się dobrze nie obudziły. Pięknie położony i dobrze skomunikowany z Bratysławą Pezinok jest znakomitym miejscem do mieszkania, wielu bratysławian ma tu swoje domy.

Wyjazd na Svätý Jur i stamtąd w lewo do ogromnych centrów handlowych w Vajnorach. Droga wyprowadza na autostradę, z której widać miasto i górujący nad nim zamek, siedzibę słowackiego rządu i parlamentu. Autostradą przejeżdżam po tzw. portowym moście (Prístavný most) na drugi brzeg Dunaju i mknąc pomiędzy biurowcami i kolejnymi galeriami handlowymi wydostaję się na naddunajskie równiny. Z lewej zostaje bratysławska sypialnia – Petržalka, a ja jadę na południe. Kilka kilometrów w zupełnej pustce po czym z lewej trzy wsie z tzw. przyczółka bratysławskiego: Rusovce (Oroszvár), Jarovce (Horvátjárfalu), Čunovo (Dunacsún) – odebrane Węgrom po wojnie w 1947 roku jako dodatkowa kara za poparcie Hitlera. Wreszcie w szczerym polu wyrastają budynki dawnego przejścia granicznego. Po prawej kolejka do kupna winiety, ponieważ jednak ja już kupiłem przejeżdżam tylko obok policji co obserwuje ruch na granicy.

Dalsza droga wiedzie autostradą do Mosonmagyaróvár i skrzyżowania z druga autostrada biegnącą do Wiednia. Kiedyś ten odcinek był wąski i jednopasmowy. Droga obecnie została kompletnie wyremontowana i podniesiona do standardu pełnoprawnej autostrady. Wkrótce za pozostawionym po lewej miastem opuszczam nareszcie autostradę i pora zmierzyć się z węgierską prowincją.

Droga prowadzi poprzez słonecznikowe pola i pomimo rozpaczliwej płaskości krajobrazu jest bardzo malownicza. Kolejno pojawiają się wsie i miasteczka – bardzo do siebie podobne. Solidna dawna zabudowa z dużymi domami. Wsie to ulicówki, ale jedno je różni od polskich: kościół jest zawsze położony tak, aby być dobrze i z daleka widoczny z drogi. Ustawiany jest niejako frontem do osi drogi, często na zakręcie. Dodaje to wsiom dodatkowego uroku.

Jadę wzdłuż zachodniej granicy Węgier aż pojawia się drogowskaz: Fertőd. Skręcam i dojeżdżam do wsi, gdzie znajduje się pozostały na Węgrzech zamek – pałac Esterháza siedziba znakomitego węgierskiego rodu Esterházy.

Esterházy to bardzo stara i zasłużona dla Węgier rodzina. Szczyt ich sławy przypadł na 17. wiek, gdy opowiadający się jednoznacznie za Habsburgami członkowie tej arystokratycznej rodziny służyli cesarzowi w jego administracji i wojsku – szczególnie w walkach z Turkami. Tytuł książęcy otrzymali od cesarza Leopolda pod koniec 17. wieku a w kolejnym stuleciu tytuł ten stał się dziedziczny. Rodzina posiadała główną siedzibę w Eisenstadt (Kismarton) obecnie w Austrii. Dzieliła się na trzy gałęzie: każda angażująca się w politykę, kulturę i gospodarkę. Po Trianon ich dobra znalazły się w pięciu krajach. Najcięższy czas nastał jednak po nastaniu komunizmu: majątki upaństwowiono a członków rodziny prześladowano. Historie z tego okresu opisał jeden z członków rodziny – Péter Esterházy w znakomitej książce Harmonia caelestis.

Zanim jednak dojadę do pałacu postanawiam znaleźć bankomat. Wpadam na pomysł zapytania miejscowych – trzeba zrobić użytek ze swojej supermocy! Grzecznie pytam po węgiersku siedzących na ławce dwóch gości, gdzie znajdę bankomat. Zakumali, ale jeden zaczyna od pytania czy mówię po niemiecku po czym uzyskawszy potwierdzenie tłumaczy mi w języku Goethego gdzie znajdę bankomat. Dziękuje i pytam się po niemiecku czy źle mówię po węgiersku. Zaprzeczają i wesoło się śmieją. Rozstajemy się. W pierwszym starciu remis.

Ale już za chwile druga okazja. Piekarnia. W końcu bez wskazywania palcem można kupić co się chce. Pełna wiktoria! Dostaje rogaliki i pogacze bez zwyczajowego machania łapskami i używania angielskiego. Hurra!! Działa!!

Pałac Esterházych oglądam z zewnątrz. Piękna budowla, mówią niej węgierski Wersal, ja bym powiedział: Wilanów, ale od Wilanowa bardziej strojny – w końcu powstał sto lat później. Widać bogactwo rodziny dla których przecież była to tylko jedna z wielu siedzib. Esterhazowie podzieli los wszystkich rodów arystokratycznych, ale choć przemieleni przez młyn historii dalej działają na niwie gospodarczej, politycznej i kulturalnej tym razem bardziej kosmopolitycznie. Ród przeniósł się bardziej do Austrii. Zawsze przecież byli obywatelami świata. Przypomina mi się polsko- litewski rod Sapiehów – niegdyś ogromna i wpływowa rodzina. Dziś ich dawne siedziby są na ziemiach co do Polski już nie należą, a rodzina bodajże w RPA dalej rozwija działalność. Pantha rei.

Kilka kilometrów na zachód mała wioska o nazwie Fertőszéplak. Przy drodze mikroskansen: pięć starych, murowanych, tradycyjnych domów po węgiersku zwanych tájház. Są to długie, ustawione szczytem do drogi podcieniowe domy, w których pod jednym dachem znajduje się zarówno część mieszkalna jak i gospodarcza. Staję na fotostop przy okazji obfotografując kapliczkę, jedną z tych które od jakiegoś czasu pojawiają się przy drodze. Wykute z kamienia, rzeźby świętych postawione na wysokich na około trzy metry kolumnach są znakomitym zabytkiem dawnej sztuki kamieniarskiej. Odczyszczone, odnowione prezentują się wspaniałe.

Jadę dalej, teren równinny, ale zaczyna falować, pojawiają się pagórki a na horyzoncie majaczą góry. To widać Alpy. Droga biegnie wśród pagórków, nagle w dolinie widać wieś – to Balf – znany węgierski kurort z wodą mineralną sprzedawaną na całych Węgrzech w zielonych, charakterystycznych butelkach. Wydaje się być położony w dolinie, ale to złudzenie. Droga wspina się na lekki próg i widać po horyzont rozciągający się Kisalföld – Małą Nizinę Węgierską. Okazuje się, że tak naprawdę uzdrowisko leży przyklejone do progu płaskowyżu, który tu opada ku równinom Kisalföld. Balf znika z tyłu a za górką nagle pojawia się Sopron.

Sopron semper fidelis. Miasto najwierniejsze Węgrom z wiernych. Po Trianon miało trafić do Austrii, ale zdecydowano się na plebiscyt, w którym większość mieszkańców opowiedziała się za przynależnością do Węgier. Był to w zasadzie w okresie Trianon jedyny nabytek, odzysk terytorium. Miasto okrzyknięto wtedy zawsze wiernym ojczyźnie: Semper Fidelis zupełnie tak, jak Polacy określają Lwów.

Sopron ma drugie na Węgrzech miejsce co do ilości zabytków po Budapeszcie. Spacer po starówce, po której nie wolno jeździć samochodami dostarcza pięknych wrażeń. Na głównym placu stoi chyba najwspanialsza w kraju kolumna świętej Trójcy i obok tzw. kozi kościół, w którym koronowano dwie królowe i jednego króla: Ferdynanda II. Sopron nie został nigdy zdobyty przez Turków i dlatego pełno w nim średniowiecznych budynków, które gdzie indziej nie dotrwały do nowożytnych czasów. Chodząc po takim dla przykładu Székesfehérvár nie widzimy, jak miasto wyglądało przed Mohaczem, bo po wiktorii wiedeńskiej odzyskano w zasadzie ruiny dawnego miasta koronacyjnego, to samo dotyczy Budy gdzie zamek został zburzony. Sopron natomiast oparł się najeźdźcy i dewastacji: stał się podczas tureckiej okupacji Węgier ważnym miastem handlowym i dość się wówczas wzbogacił. Wojny ominęły go szczęśliwie i dziś możemy oglądać miasto budowane długie lata z pięknymi budynkami i zabytkami. Warto je odwiedzić.

Węgrzy mówią że Sopron jest miastem dentystów. Rzeczywiście, mnóstwo tu praktyk tej profesji, wywieszki prawie w całości po niemiecku. Biznes kwitnie na Austriakach do których jest mniej niż 10 kilometrów i zjeżdżają tu masowo po tanie usługi. Ja jednak myślę, że Sopron przyciągał przede wszystkim muzyków. Szczególnie upodobał sobie to miasto Ferenc Liszt, którego pomnik i liczne tablice na ulicach upamiętniają koncerty jakie tutaj dawał. Liszt był wielką gwiazdą, idolem jak nie przymierzając Beatlesi: dorastające panienki mdlały na jego koncertach jak w 80 lat później na widok Johna Lennona i Paula McCartneya. Ale nie tylko on tu bywał. Także Haydn koncertował w Sopron, bywał tu także Beethoven. Miasto widać posiada muzyczny magnes i muzyczne genius loci.

Opuszczam Sopron kierując się na wschód. Kilka kilometrów dalej Nagycenk: siedziba i pałac wielce zasłużonego dla Węgier rodu Széchényi. Najwybitniejszym i najbardziej znanym przedstawicielem tego rodu był István Széchenyi , można powiedzieć: węgierski Staszic. Arystokrata, myśliciel, naukowiec, przedsiębiorca.

Urodzony w rodzinie, która mocno była związana z Habsburgami. Dwór w Wiedniu jeszcze w końcu 18. wieku traktował Węgry jak zdobyty kraj nie dbając o jego rozwój i bezlitośnie go eksploatując. Széchényi był wielkim patriotą węgierskim. Energię skierował na modernizację kraju poprzez szereg przedsięwzięć gospodarczych. Był autorem licznych książek np. Hitel (Kredyt) w którym opisał finansową eksploatację Węgrów przez Austriaków i proponował własne rozwiązania. Kolejne dzieło to Világ (Świat) w którym zajął się tematyką reformy prawa. Széchényi angażował się w budowę kolei, żeglugi parowej po Dunaju, jest także autorem projektu i motorem budowy Mostu Łańcuchowego (Lánchid) w Budapeszcie – pierwszej stałej przeprawy przez Dunaj. Wielki człowiek i węgierski patriota oceniany bardzo wysoko przez rodaków – jego podobizna zdobi banknot o nominale 5 000 forintów. Wyżej jest tylko Święty Stefan: pierwszy król – na banknocie 10 000 forintów i Ferenc Deák – autor koncepcji Ausgleich i akuszer Austro – Węgier spoglądający na nas z banknotu o nominale 20 000 forintów.

Pałac Széchényich jest dość skromny w porównaniu do Esterházych ale pięknie położony. Pasuje do wizerunku pracującej arystokracji. Opodal na rynku Nagycenk István Széchenyi stoi na pomniku w pozie wizjonera – Napis pod pomnikiem jest tyleż prosty co mocny: Magyarország nem volt, hanem lesz co oznacza: Węgry nie były, lecz będą. W takich pomnikach i słowach wyraża się wielkość ludzi. Smutny wniosek jest taki, że chętniej stawia się pomniki klęsk i awanturników niż tych co rzeczywiście rozwijali kraj. We wspaniałym filmie Margin Call (po polsku pod nazwą „Chciwość”) wyrzucony z pracy w banku inwestycyjnym Eric Dale (w tej roli Stanley Tucci), który był kiedyś inżynierem zanim zaczął pracę w banku – opowiada o moście przez rzekę który zbudował dla ludzi. Ten most oszczędził ludziom wiele czasu i życia. I choć nie była to tak lukratywna ani prestiżowa praca jak w banku, to mówi że jej użyteczność dała mu największą satysfakcję. W porównaniu z budową mostu bycie bankierem inwestycyjnym jest pracą bez wartości. Tym bardziej cieszą pomniki ludzi, którzy budowali mosty i inne potrzebne obiekty a nie zajmowali się ich burzeniem. Niestety: to często tym burzycielom stawia się pomniki.

Opodal na cmentarzu grób Istvána w mauzoleum Széchényich. Wraz z nim leży tam jeszcze 47 innych członków rodziny. Poza mauzoleum na tyłach znajduje się grób żony jednego z ostatnich Széchényich co zmarła przy porodzie i jej małżonek kazał wystawić jej piękny grobowiec. Sam położył się obok niej w 45 lat później. Piękny pomnik smutnej historii i miłości dwojga ludzi.

Jadę dalej. Po 30 kilometrach jestem w Kőszeg – węgierskich Termopilach. Kto uważa, że Węgry to kraj płaski powinien tu przyjechać. Kőszeg leży u stop pokaźnej góry, wysokość względna to około 500 m a więc niewiele mniej niż Giewont nad Zakopanem. Miasto słynne z dwóch rzeczy. Jedną widać od razu: piękna zabudowa głównego placu z neogotyckim kościołem. Wieża sięga 57 metrów wysokości. W środku przepiękna polichromia nadająca świątyni żywy i wesoły charakter. Geometryczne kolorowe wzory są bardzo oryginalne. Wystrój uzupełniają witraże z wizerunkami węgierskich świętych. Od kościoła w bok do Bramy Bohaterów (cóż za piękna pragmatyka nazywania obiektów znacznie oszczędzająca zachodu ze zmianami nazw przy zmianach władzy), która prowadzi na rynek a w przejściu tablica upamiętniającą wyczyn Miklósa Jurisicsa podczas walk z Turkami.

Historia jest dość banalna ale jako legenda ludowa jest znakomita. Oto niejaki Miklós Juriscics – w zasadzie Chorwat a więc Nikola – w obliczu najazdu Turków organizuje obronę miasta. 120 tysięcznej armii przeciwstawia się niecałe 800 obrońców miasta – głównie ochotników. Po 19 atakach sułtan odstępuje co daje czas Habsburgom na przygotowanie obrony Wiednia. Legenda głosi, że w zwycięstwie wydatnie pomogły kobiety które darły się tak przeraźliwie, że Turcy wzięli te dźwięki za anielskie śpiewy i uznali, że z Bogiem sobie nie poradzą. Około godziny 11 odeszli spod miasta dlatego do dziś dzwony w Kőszeg biją nie w południe ale o godzinę wcześniej.

Na rynku stoi piękny ratusz z namalowanymi herbami miasta i Jurisicsów oraz z herbem Węgier tzw. herbem Kossutha. Po drugiej strony ładny dom ozdobiony sgraffiti. Generalnie miasto sprawia bardzo przyjemne wrażenie. Warto tu przyjechać.

Jedna rzecz jest przejmująca, oprócz zwyczajowych pomników i wyliczanki padłych w i wojnie tu mamy obrona tablice na ścianie kościoła z wyliczeniem padłych w latach 1941-45. Skąd takie daty?

W latach 1938-41 Węgrzy odzyskują część terytoriów utraconych w wyniku Trianon. Ale trzeba płacić. Płacić krwią młodzieży. Hitler domaga się udziału w wojnie przeciwko Sowietom, formuje się 200 tys. Armia Donu, która zostaje wysłana pod Stalingrad. Większość polegnie, część dostanie się do niewoli i wrócą dopiero w połowie lat 50, nieliczne obdarte resztki powrócą do ojczyzny. To jest właśnie cena awanturnictwa. Potem zostają tylko pomniki, akademie ku czci i żal, że w chwili gdy była potrzeba zabrakło ludzi gotowych na przeciwstawienie się komunistom. Zupełnie jak w Polsce w powstaniu warszawskim. Żołnierze są ofiarami ambicji polityków.

Drugim powodem odwiedzenia Kőszeg jest poszukiwanie śladów szkoły kadetów opisanej w znakomitej książce Gézy Ottlika „Szkoła na granicy” („Az iskola a határon”). Opis znajdującej się w Kőszeg szkoły kadetów, do której trafiali chłopcy w wieku 15 lat ich perypetie i dorastanie chłopaków, przyjaźnie ciągnięte przez całe życie, tragizm czasów są wspaniałym kawałkiem literatury. Historia zaczyna się w 1923 gdy kraj organizuje się w nowych granicach a kończy podczas drugiej wojny – ciekawy i tragiczny czas w węgierskich dziejach najnowszych. Niestety, duch uleciał. Tylko dworzec kolejowy odpowiada opisowi z książki i w zasadzie się nie zmienił.

Ponieważ zgłodniałem – szukam knajpy. Niestety, Węgry się modernizują i znikają z menu klasyczne dania. Na rynku same kosmopolityczne jedzenie. Decyduje zatem pojechać do przydrożnego lokalu, który widziałem przy obwodnicy. Zupa gulaszowa jest bardzo dobra i w ten sposób Węgry są oswojone i zaczynam je zajadać. Oczywiście tradycyjne zwycięstwo nad językiem – kelner wszystko zrozumiał i przyniósł zamówione napoje, dodatki, chwila konwersacji ogólnej. Wow! Jak przyjemnie być w kraju, którego język się rozumie.

Teraz już zdecydowanie w interior. Sto kilometrów niecałe i jestem w Sümeg. Kompletnie niedoceniane miasto ale to może i dobrze – brak tłumów. Już z daleka widać wznoszący się nad miastem, położony na wysokiej górze zamek. Jest jak z obrazka i bardzo stary. Ponieważ oparł się Turkom to go nie zniszczyli. Podjeżdżam jak najwyżej i z buta wchodzę na górę na teren zamku. Jak mówi tablica przy wejściu są fragmenty z 13 wieku a najmłodsze fragmenty pochodzą z wieku 17. Poza tym zamek jest zrekonstruowaną częściowo ruiną. Wewnątrz trochę aranżacji dawnych komnat łącznie z manekinami, szczególnie z okresu gdy zamkiem rządzili biskupi. O wierność historyczną tu nie chodzi, raczej o inscenizacje jak to wyglądało dawniej i efekt jest dobry. Szczególnie realistycznie wygląda loch ze statycznym obrazem wieszania złoczyńcy tudzież scena ścinania głowy. To zawsze były malownicze widoki i podobały się gawiedzi. Oprócz rekonstrukcji super widoki na Kisalföld i wulkany na południu, górujące nad Balatonem.

Sümeg słynie jeszcze z dwóch obiektów. Pierwszy to miejsce urodzenia i muzeum Sandora Kisfaludy. To jeden z pisarzy węgierskich a Węgrzy kochają swoja literaturę i autorów. Tworzył w okresie romantyzmu, urodził się w Sümeg i tu zmarł. Po okresie służby wojskowej powrócił do Sümeg do swojej miłości – Róży – poślubił ją i tu żył do końca życia. Nie mam żadnego emocjonalnego stosunku do tego poety toteż rzucam tylko okiem na solidną mieszczańską kamienicę kryjącą muzeum jemu poświęcone. Kilkaset metrów dalej jest lepszy obiekt, można powiedzieć na skalę europejska jak chusty wielkopostne (die Fastentücher) w Zittau i także o tym obiekcie w Sümeg prawie nikt nie wie.

Wszyscy znamy kaplicę Sykstyńską w Watykanie albo przynajmniej o niej słyszeliśmy. Papież wynajął znakomitego artystę Michała Anioła, zamówił dzieło. nie wtrącał się a ten stworzył dzieło tak wspaniałe, że do dziś je podziwiamy. W Sümeg powtórzono ten wyczyn . W roli głównej zleceniodawca biskup Padányi Biró Márton i artysta Franz Anton Maulbertsch, który namalował w 250 lat po Michale Aniele w parafialnym kościele na węgierskiej prowincji freski dorównujące Sykstynie. Niestety oglądam je tylko na fotografii i przez dziurkę od klucza bo kościół zamknięty i nie ma żadnej informacji o otwarciu. Trzeba chyba być po prostu wcześniej. Rzeczywiście, są wspaniałe!

Z Sümeg już tylko mały krok do Tapolcy. Po małych perypetiach zostawiam rzeczy na kwaterze i oglądam miasto. Jest tu jaskinia z podziemnym kanałem po którym pływa się łódkami ale to już przerabiałem. W środku miasta dwa stawy z dawnym młynem, obecnie miejsce spacerów i knajp. Leczo to kolejna zaliczona klasyka ale nagrodę dnia wygrywa Szürkebarát, który jak tłumaczy kelner dostarcza i produkuje jeden z właścicieli lokalu. Dawno nie piłem tak dobrego wina. Włosi i Francuzi lubią jednak pić jakieś ścieki zamiast dobrego wina. A niech sobie piją! W Tapolca zapada zmierzch i dzień się powoli kończy.

Trasa: Pezinok (Bazin) – Bratislava (Pozsony) – Mosonmagyaróvár – Fertőd – Sopron – Nagycenk – Kőszeg – Sümeg – Tapolca
Przejechanych km: 367
Stan licznika: 110 489

Pierwszy dzień <———————————————————————> Trzeci dzień

Zdjęcia z wyprawy