4 czerwca 2012
Rano wyjeżdżam z Grazu. Tnę autostradą na południe. Po godzinie jestem w Mariborze. Miasto budzi się ze snu. Atmosfera bałkańska: liczne kawiarnie, gdzie czyta się gazetę, pije kawę i kontempluje świat. Ładne kamienice, ale dużo mniejsze niż w Grazu. Ogólnie jednak schludnie, choć bez jakichś fajerwerków. Jadę na Ptuj – miasto które od wieków rywalizowało z Mariborem ale jak linia kolejowa poszła przez Maribor zatrzymało się w rozwoju. Nie chcę jechać autostradą ale znaki tylko na nią prowadzą. Zresztą orientacja po znakach na słoweńskich drogach jest sztuką dużą. Za cholerę nie ma drogowskazów do większych miast, choć na mapach drogi maja numery nie ma ich na drogowskazach, tak samo jak odległości. Poprawne oznakowanie jest tylko na autostradach i drogach szybkiego ruchu. To potem będzie miało znaczenie….
Dojeżdżam do Ptuju, gdzie zostawiam motocykl na parkingu pod zamkiem. Gorąco. Decyduję się tez na zostawienie kurtki, którą przypinam do motocykla. Może nikt nie ukradnie…
Zamek przyjemny choć kameralny. Miasto dużo mniejsze od Mariboru ale pełne życia i zwyczajnie ładne. W centrum trochę rzymskich kamieni wmurowanych w kościół. Na rynku pomnik Orfeusza: duża stela z nagrobka jakiegoś rzymskiego dostojnika z Orfeuszem i Eurydyką wygrzebana z ziemi i postawiona jako pomnik. Ciekawy koncept…
Wracam do moto. Kurtka i kask na miejscu. Jednak to cywilizowany kraj. Zaczynam ich lubić.
Obejrzałem sobie mapę i mam pomysł jak skrócić sobie drogę do Lublany. Udaje się przejechać i wpadam na autostradę w Slovenskej Bistricy. Do Lublany około 100 km. Krajobrazy górskie, liczne tunele. Motocykl znów dziwnie przerywa, co się dzieje? Może łańcuch za luźny. Staję. No rzeczywiście – można podciągnąć. Krótki serwis i jadę dalej. Jest trochę lepiej ale nie do końca. No nic – jedziemy dalej.
Znajduję hotel, zostawiam bagaż. Chcę jeszcze pojechać do Bledu – w prognozie deszcz. Szybko wsiadam i ruszam. 100 m od hotelu motocykl gaśnie po czym znów zapala. Eureka!! To już było!! Zawracam na parking hotelowy i sprawdzam klemy przy akumulatorze. Oczywiście nie trzyma i stąd przerywanie. Mści się pośpiech przy wymianie akumulatora i wredna śrubka, która nie chciała się trzymać. Teraz jednak nie ma szans. Po 10 minutach temat jest zamknięty. Wyjeżdżam znowu. Motocykl jedzie bez zarzutu i tak już będzie do końca!
Znowu autostrada – choć o tylko 60 km w tym kraju to najszybszy sposób na pokonanie odległości. 20 km za miastem łapie mnie wielki deszcz. Widoki na krajobraz żadne. Decyduję się zawrócić – szkoda czasu a można pooglądać Lublanę. Bled następnym razem. Przy okazji następuje test deszczowy ekwipunku. Rękawiczki mokre ale na nie nie liczyłem – są cienkie i szybko schną. Kurtka rewelacyjna. Nic nie przemaka. Spodnie – nowy zakup majowy z Hein Gericke gorzej. Dość szybko puściły wodę. Najgorzej z butami – mimo impregnacji mam w nogach bajoro. Fatalnie. Trzeba będzie pomyśleć nad ulepszeniem.
W hotelu się przebieram. Oglądam prognozę pogody. Deszcz ma ustać w nocy idę więc zwiedzić miasto. Bardzo ładne. Duże ulice na starówce, miasto XIX wieczne z akcentami dwudziestowiecznymi, ładna architektura. Jeden z mostów obsiadły smoki: cztery dorodne sztuki syczą na przechodniów. Poza tym spokój i luz. Pomniki stawia się tu ludziom kultury: nie widać żadnych pomników martyrologii. Na jednym z budynków krótka tylko informacja, że w tym budynku mieściła się główna kwatera dowodzenia podczas wojny w 1991 roku. I tyle.
Podczas zwiedzania nagle słychać charakterystyczny warkot motocyklowych silników. Do rynku po ulicy będącej strefą pieszą jedzie sześć dużych motocykli. Na nich zmoknięci jeźdźcy. Motocykle na francuskich blachach, faceci maja po cca 70 lat!!! Szacunek i czapki z głów. Goście się orientują, że zabłądzili i zawracają. Naród przygląda się im bez złości a nawet z pewnym podziwem.
Wracam do hotelu i idę spać.
Stan licznika na koniec dnia: 41 641. Przejechanych km: 321