Zapiski z podróży motycyklem

Piątek 1 czerwca 2018

U bratanków

Poranny przejazd po rumuńskiej głównej drodze nie należy do ulubionych czynności tygrysów. Kraj jest w epoce przedautostradowej, wiec wszystkie stare graty jakie są na wyposażeniu tutejszych kierowców ciągną się po wąskich dróżkach. Autostrada obok jest gotowa ale jeździć nią nie wolno, pewnie biurokracja będzie ja jeszcze długo oddawać…. w każdym razie tempo jest powolne i męczące.

Krajobraz środkowego Siedmiogrodu to wzgórza i doliny, czasami góry z wychodniami skalnymi ok 200 m względnej wysokości. Przejeżdżam przez Turdę: ładne miasteczko ze starymi poaustriacko-węgierskimi domami i kieruję się na stolice Siedmiogrodu: Cluj Napoca (Kolozsvár, Klausenburg). Aby się doń dostać trzeba pokonać serpentynami górę, po czym zjechać do szerokiego amfiteatru doliny gdzie ulokowało się miasto.

W tym miejscu Rzymianie założyli obóz który nazwali Napoca. Działo się to już w II wieku za cesarza Hadriana. Potem miasto na nowo założyli królowie węgierscy, do 1920 roku było ono drugim co do wielkości miastem Węgier. Jego mieszkańcy to byli w dużej mierze Węgrzy, potem Niemcy i nieliczni Rumuni. Po Trianon miasto dostało się Rumunom, pozostałe nacje stopniowo się asymilują albo wyjeżdżają. Jeszcze dziś jednak Węgrzy stanowią tu ponad 20% ludności.

Przez miasto przejeżdżam. Byłem w nim przez chwilę 29 lat temu, zapamiętałem brudne ulice, wynędzniałych ludzi, kłopot z kupieniem chleba i zakurzony pomnik Macieja Korwina na pustym placu. Obecnie miasto jest czystsze, co nie znaczy czyste: w Rumunii prawdziwie czysty jest tylko Sybin (ale to dawna stolica Sasów Siedmiogrodzkich zwany przez mieszkańców niemieckich Hermannstadt więc chyba jasne że musi być czysto). Przy głównych ulicach kamienice odnowiono, rynek urządzono częściowo jako deptak, król nadal stoi ale jest ładnie umyty. Mnogość budowli ze starych czasów. Dochodzę do wniosku, że dla Polaka to miasto jest może ciekawe ale nic mi nie mówi, żadnej emocji. Za to dla Węgra tu są skarby jego kultury i kawał historii. Miasto pełni w węgierskiej kulturze współczesnej rolę jak Lwów w polskiej – podobna historia i znaczenie, miasto zostawione za granicą. Tylko Kolozsvár zostawiono z węgierskimi mieszkańcami a we Lwowie Polaków już jest bardzo, bardzo niewiele.

Wyjeżdżając z Cluj wybieram drogę na północny zachód do Carei (Nagykároly) a nie główną drogę do Oradei (Arad). To dobry wybór – stosunkowo mały ruch ale i tak droga się nuży. Dalej przez niewielkie góry choć przewyższenia są całkiem spore i na 60 km odcinku notuję 4 serie fajnych serpentyn. Za Tășnad droga zjeżdża w dolinę i pojawia się niezmierzona równina – Wegierskie Suche Morze czyli Alföld. Tu już nie ma niespodzianek. Proste drogi przez jeszcze 3 wsie doprowadzają do Carei. Chciałem obejrzeć zamek Karolych ale nie można wejść do środka bo kręcą film choć powinni wczoraj skończyć jak wynika z ogłoszenia. Bardzo niemili strażnicy przy wejściu, gamonie którym dano władze nie pozwalają nawet zajrzeć ale przebijam się przez nich oglądam stare rysunki w sieni i widzę początek pomieszczeń – bardzo piękne! Strażnik czegoś ode mnie chce, mówi coś po węgiersku, czego nie rozumiem, ale z tonu wnioskuję że ma do mnie jakieś pretensje nie wiadomo o co. Częstuje go zatem wulgarnym węgierskim przekleństwem które właśnie sobie przypomniałem. Działa jak bomba atomowa: gość mało nie zagotował się ze złości. Korzystając ze stuporu w jaki wpadł oddalam się z godnością bo jeszcze gotowy rzucić się do bitki…

Jestem zmęczony tym krajem. Jego brudem, bałaganem, chamstwem, biedą, nieuprzejmymi ludźmi i kierowcami. Do granicy 10 km. Gdy znajduje się już na Węgrzech ogarnia mnie spokój. Kraj znam, jest przewidywalny, parę słów potrafię zamienić. Staję w knajpie, zajadam węgierskie specjały po czym jadę dalej do Nyíregyháza i stamtąd do Tokaju. Z drogi widać jak z Alföldu wyrastają góry tokajskie zakończone na południu samotnym wzniesieniem wygasłego wulkanu czyli górą Tokaj. Dalej na północy widać kolejnym wulkan: to Wyhorlat (Vihorlat) położony już na Słowacji. Z prawej w oddali widać dalekie pasma Gorganów. To spomiędzy nich i gór Marmaroskich wypływa Cisa, która płynie północnymi skrajami Alföldu lekko zakręcając na południe. Tu zaczyna się dzielić na kilka nurtów bo nizina daje dużo miejsca. Potem koło Mezőkövesd utworzy nawet rozlewisko, nad jednym z jej nurtów przerzucony będzie słynny dziewięcioprzęsłowy most w Hortobágy (Kilenclyukú híd). Tu jednak wpada do Cisy Bodrog – dla Cisy szczęśliwie nieco mniejszy od niej dzięki czemu dalszy tok wód nazwany zostanie Cisa a nie Bodrogiem) i u zbiegu tych dwóch rzek leży Tokaj: miasto winogron i wina jak się reklamuje (Szőlő ​és bor varos).

Sam Tokaj to małe miasteczko nastawione na turystów. Przy rynku słynna piwnica Rakoczych (Rákóczi Pince) z drogimi winami, raczej słabymi. Ale ludziska biorą więc interes idzie. Jest piątek, rozstawiono kramy z winem, palinkami, na ryneczku scena gdzie będą występować artyści, konferansjer zapowiada na weekend liczne atrakcje z okazji dni wina tokijskiego. Na razie sennie a ja jadę dalej. Jakoś zmęczył mnie dzisiejszy dzień.

Na nocleg staje w niedalekim Erdőbénye. Mała wioska ukryta wśród wzgórz. Ruch turystyczny żaden niestety, czynna tylko jedna piwnica w której poproszony o kieliszek wina proponuje młody człowiek taki za 2000 ft czyli 7 euro. To jednak lekka przesada. Widać postanowili skubać turystów – ciekawe, czy im się uda. W krzakach znajduje zarastający chwastem spory kirkut. A jednak i tu wymordowali swoich współmieszkańców i tak samo jak w Polsce jest im wstyd. Nikt nie troszczy się o groby, powoli czas i przestrzeń przenoszą te czasy do historii, tylko smród wstydu unosi się nad okolicą jak i nad wieloma innymi w tej części Europy.

Smutna taka refleksja na koniec dnia.

Trasa: Alba Iulia (88 755) – Tarda – Cluj Napoca – Carei – Urziceni – Mátészalka – Nyíregyháza – Tokaj – Erdőbénye
Przejechanych kilometrów: 454

Dzień dziesiąty