Zapiski z podróży motycyklem

Czwartek 24 maja 2018

W drogę

Już od dwóch lat nie pojechałem w moim ulubionym kierunku: na Bałkany. Ostatnim razem wyjeżdżałem z przeświadczeniem, że coś zostało do zobaczenia, parę miejsc do których jeszcze warto pojechać. No i nadszedł czas – zebrać skarby pozostawione.

Trasa długa więc trzeba ruszać. Nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku – mówi w jednej ze swoich książek Jennifer Weiner – pora zatem wykonać ten krok. Wyjeżdżam z Grodziska na gierkówkę. To szosa główna zwykle zatłoczona – ale pora jeszcze przedpołudniowa i ruch niewielki – można szybko podróżować. Ponieważ w tym roku jestem już „wjeżdżony” w długie trasy i przyzwyczajony do brania zakrętów z przyjemnością jadę przed siebie z dużą prędkością, wyprzedzając co wolniejsze samochody. Piękna pogoda, słońce świeci. Z mojej ulubionej prognozy dla Wehrmachtu (nigdy mnie nie zawiodła) wynika, iż w górach pogoda może się popsuć i zacząć padać deszcz. To będzie popołudniem, dlatego jadę szybko aby zdążyć zanim się ewentualnie rozpada.

W czasie mniejszym niż 2 godziny dojeżdżam do Częstochowy, którą zgrabnie mijam. Powoli zostaje z tyłu codzienność, przede mną droga i zmieniający się krajobraz. Obwodnicą GOP mijam Śląsk i po zatankowaniu benzyny w Tychach ruszam dalej w kierunku Bielska i Żywca. Za Pszczyną pojawiają się góry – to pierwsze pasma Karpat przez które trzeba przyjechać aby dotrzeć do Węgierskiego Suchego Morza za którym leży Bałkan. Droga zjeżdża w dół i pojawia się most na małym potoczku przed którym tabliczka oznajmia : Wisła. Zawsze mnie to zadziwia w tym miejscu – jako mieszkaniec środkowej Polski wyobrażam sobie Wisłę jako rzeką majestatyczną, szeroką a tutaj: niewielki potok ginąc gdzieś w zaroślach. Nowoczesna szosa omija Bielsko od wschodu i zboczami Magurki Wilkowickiej wchodzi w głąb Kotliny Żywieckiej. Przekraczam most na Sole i jadę w górę doliny Koszarawy do Jeleśni i Korbielowa. Chłonę ostatnie polskie szyldy i polską rzeczywistość którą na jakiś czas opuszczam.
Korbielów – kiedyś znany ośrodek narciarski obecnie po bankructwie firmy zarządzającej tym ośrodkiem cofa się do czasów rolnictwa. We wsi nieliczne, podupadające hotele i kwatery, ruch turystyczny bardzo niewielki. Wcześniej w Jeleśni obok starej karczmy wybudowano nowy hotel ze spa – widać że tam teraz ludzie przyjeżdżają aby wydać pieniądze. Dojeżdżam do przełęczy Glinne gdzie na chwilę się zatrzymuję i w tej chwili atakują mnie barany z pobliskiego stada, które wypasa się na łące. Udaje się odgonić potwora. W związku z powyższym w ramach dziękczynienia kupuję kilka wyrobów z owczego mleka od góralki z szałasu.

Mam jakieś dziwne wrażenie kurczenia się świata. Kiedyś ta droga wydawała mi się bardzo długa a tu od Korbielowa do Przełęczy dojechałem bardzo, bardzo szybko. Wrażenie to potęguje się po drugiej stronie granicy gdzie niemal błyskawicznie osiągam Orawską Półgórę (Oravská Polhora). Jeszcze niedawno gdy jeździliśmy na narty do Korbielowa druga stronę granicy wydawała się bardzo biedna. Obecnie Słowacja poszła bardzo mocno do przodu. We wsi widać bogate domy, nowe hotele i pensjonaty, czynne są restauracje w których dopisuje frekwencja. Takie same wrażenie sprawia na mnie Namiestowo (Namestovo) położone nad tzw. Orawskim Morzem – ogromnym sztucznym jeziorze na rzece Orawie. Wrak statku leżący od 20 lat na nabrzeżu usunięto, teren uporządkowano, zrobiono piękną restaurację gdzie można przyjemnie posiedzieć, zabawić się, widać jest na to popyt.

Jadę dalej w kierunku Dolnego Kubina stając na chwilę w Orawskim Podzamczu (Oravsky Podzamok) aby zrobić zdjęcia dawnej siedzibie magnatów rządzących komitatem orawskim.

Pierwotnie rejony te, jak i większość dzisiejszej Słowacji, były częścią Królestwa Węgier. Wiadomo, że zamek istniał już w 1241 roku, kiedy był własnością króla węgierskiego Beli IV. W kolejnych latach rządzili nim kasztelanowie sprawujący władze w imieniu króla. Od 1441 roku, zamkiem władał Polak – hrabia Liptowa i Orawy Piotr Komorowski. Po klęsce pod Warną w 1444 roku Komorowski sprzymierzył się z lokalnym watażką Janem Jiskrą przeciwko królowi licząc na upadek monarchii. Królewska władza jednak okazała się żywotna podjął więc rokowania. Udało mu się zachować zamek orawski oraz tytuły hrabiego na Liptowie i Orawie. Wkrótce jednak wdał się w spisek mający na celu osadzenia na tronie węgierskim polskiego królewicza Władysława Jagiellończyka, syna Kazimierza IV Jagiellończyka. Ten zamysł nie powiódł się więc Komorowski ostatecznie stracił zamek na rzecz króla, który osadził na nim swoich zaufanych. Tak postępowali kolejni królowie.

Dzieje zamku to burzliwe przechodzenie z rąk do rąk, uczestnictwo we wszystkich ważnych dla Węgier wydarzeniach XVII i XVIII Wieku. W wieku XIX urządzono w nim pierwsze na Słowacji muzeum. Do II wojny światowej zamek pozostawał w rękach prywatnych potem został upaństwowiony jak każdy zamek w tej części Europy.

Prognoza się sprawdza: słońce skryło się za chmurami a po dojechaniu do Dolnego Kubina widzę górę: Wielki Chocz na którym wisi potężna czarna chmura. Na szczęście nie schodzi w dół to też wciąż jadę na sucho. Z lewej strony widać Góry Choczańskie skryte w chmurach i za to po prawej rozciąga się piękna panorama na Małą Fatrę. Doskonały punkt widokowy i fantastyczna widoczność. Zjeżdżam w dół do masakrycznie zakorkowanego Rużomberka (Ružomberok) – na szczęście motocykl to pojazd idealny na pokonywanie korków. Skręcam na Bańską Bystrzycę i widzę drogowskazy kierujące do Vlkolińca. Postanawiam zwiedzić to miejsce w którym nigdy nie byłem ale wiele o nim słyszałam.

Po zjeździe z głównej drogi wspinam się ostro w górę potoku gdzie wysoko zawieszona nad doliną leży wioska która została w całości wpisana na listę światowego Dziedzictwa UNESCO. Wygląda jak wprost przeniesiona z dziewiętnastego wieku: domy w całości drewniane – jedynie niewielkie usprawnienia zostały w nich dokonane. Nie jest to skansen: w Vlkolińcu wciąż mieszkają ludzie tylko niektóre domy służą jako muzea. Domy są pięknie malowane i ozdobione pomiędzy nimi przechadzają się zarówno mieszkańcy jak też turyści. Niestety słowackim zwyczajem muzeum zostało zamknięte o piętnastej a ponieważ jest już prawie 16:00 nie można go zwiedzić tym niemniej można pospacerować i zobaczyć pozostałość dawnego świata, który ja jeszcze pamiętam ale młode pokolenia już chyba nie bardzo jest w stanie wyobrazić sobie jak wyglądał świat jeszcze kilkadziesiąt lat temu.

Dalsza droga w kierunku Bańskiej Bystrzycy przebiega szybko. Po przejechaniu ośrodka narciarskiego w Donovalach zjeżdżam w dół i tuż przed Bańską Bystrzycą odbijam w prawo na Harmanec: dzisiejsze miejsce docelowe. To mała wieś ukryta w bardzo głębokiej dolinie słynna z największych na Słowacji zakładów papierniczych które wciąż jeszcze pracują oraz z Wojskowego Instytutu Kartograficznego którego ruiny są pięknym przykładem jak nowoczesność potrafi wykończyć całe branże. Ogromne budynki które kiedyś mieściły kreślarnie, drukarnie i magazyny zostały zastąpione przez Google’a oraz wielkie serwerownie. Nikomu niepotrzebne budynki niszczeją. Idę na piwo w ten sposób kończę dzień. Jutro wyruszam dalej na południe.

Trasa: Grodzisk Mazowiecki (stan licznika: 85 274) – Radziejowice – Częstochowa – Tychy – Bielsko Biała – Żywiec – Oravská Polhora – Dolny Kubin – Ružomberok – Vlkolinec – Donovaly – Harmanec
Przejechanych kilometrów: 520

Dzień drugi