Czwartek 23 czerwca 2016
Przy ostatnich przygotowaniach do drogi słyszę ostrzegawcze dzwonki i gwizdy: to skład kolei retyckiej wyrusza w poranny kurs do St. Moritz. Robię zdjęcie jak zmierza w górę doliny Posciave i wsiadłszy na koń udaję się za nią. Po chwili mijam szwajcarskie posterunki celne i jestem w Konfederacji Helweckiej, alpejskiej republice wolnych ludzi. A wszystko zaczęło się od irredenty leśnych kantonów w 13 wieku i od wywalczenia sobie niezależności od Habsburgów. Stopniowo do irredenty dołączały kolejne kantony tworząc dzisiejszą konfederację 26 samorządnych kantonów z demokracją bezpośrednią, rotacyjnym rządem, cieszących się wolnością i stabilizacją. Trwałą niepodległość Szwajcaria ma od czasów pokoju westfalskiego kończącego wojnę trzydziestoletnią. Od czasów gdy Napoleon zajął Szwajcarię i usiłował zmienić jej ustrój, który po jego klęsce został przywrócone do starych porządków na terytorium szwajcarskim nie było obcego wojska a niewielki konflikt zbrojny miał charakter wewnętrzny i nie przyczynił się do żadnych zniszczeń. Efekty tej długotrwałej stabilizacji widać na każdym kroku.
Zrobiło się czyściej niż we Włoszech no i od razu zaczęły się jeziora. Ich połączenie z górami i poranne słońce razem z bezchmurnym niebem sprawiają iż człowiek ma wrażenie wskoczenia do kalendarza ze szwajcarskimi landszaftami. Wszystko jest jak na obrazku, nawet krowa się pasie nie widać tylko świstaka coby papierki zawinął. Ukrył się gdzieś drań!
Droga przeplata się z trasą kolei. Szwajcarzy nie nabudowali tyle obwodnic i tuneli co Włosi, domy są stare ale zadbane, stoją w tym samy miejscu co kiedyś w epoce wozów konnych. Często w mieście droga zwęża się do jednego pasa, wielkie tiry z trudem przeciskają się miedzy domami a na dodatek kolej w kilku miasteczkach biegnie razem z droga kołową – szyny leżą w asfalcie. Ale to stanowi urok i piękno tego kraju.
Miasteczka w dolinie Posciave maja charakter włoski. Szyldy też są w tym języku tylko nieliczne mają niemieckie tłumaczenia. Kulturowo wciąż to Włochy ale już szwajcarskie. Wyjeżdżam z obszaru zabudowań, coraz wyżej wkrótce kończą się lasy i droga śmiałymi serpentynami wspina się poprzez wysokogórski teren. Jeśli drogi włoskie były fantastyczne to szwajcarskie są po prostu boskie. W Polsce do takiego terenu można dostać się pieszo albo kolejką na Kasprowy, zastępy obrońców przyrody przy tym protestują (i słusznie) przed tłuszczą co zadeptuje te niewielkie fragmenty alpejskiego krajobrazu dostępnego w Tatrach. Tutaj takie tereny są nieskończone, droga jest jakimś małym fragmentem ogromnego obszaru, niezmierzone połacie gór leżą dziko, mało jest serpentyn z zakrętami o 180 stopni za to dużo mniejszych zakrętów malowniczo wijących się wśród turni i hal. Osiągam przełęcz Bernina (2323 m n.p.m), surowy krajobraz, jezioro wśród gór i na jego brzegu linia kolejowa. Jak leży tu śnieg to jest jak na obrazku kolei Retyckich: zamarznięte jezioro, śnieg, góry i czerwone wagoniki sunące pośród tej zimowej bajki. W dole kilka kilometrów dalej stacja narciarska Diavolezza: przystanek kolejowy, dwa parkingi i koleje górskie wciągające ludzi na góry. Latem też czynne: dużo turystów wędruje po górach ale nie chce sie im wspinać wola podjechać.
Po drugiej stronie kraj jest niemiecki, znikły włoskie napisy i instytucje kultury codziennej jak panificia (kanapkarnie) i gelaterie (lodziarnie). Droga doprowadza do Celeriny, skręcam w lewo i jestem w St. Moritz. Znany kurort położony nad małym jeziorem, wioska znajduje się wysoko i do niej nie chce mi się jechać. Patrzę tylko z dołu na ogromne kamienice które tu zbudowano i trochę się przy tym dziwię tym, którzy spędzają tu zimowy urlop narciarski. No ale każdemu wolno, może to i lepiej ze niektórzy jadą w takie miejsca, przynajmniej nie widzę ich na moich wyjazdach. Na pewno znakomite miejsce dla pań dla pochwalenia się nowym futrem i biżuterią.
Znów w górę, najpierw łagodnie kilka kilometrów do Silvaplany i potem ostro w górę: znów wjazd krajobraz górski. I kolejna fantastyczna jazda wśród niekończącej się górskiej przyrody i malowniczych miasteczek. Za Tiefencastel trzymam się starej drogi zamiast jechać do autostrady co zostaje nagrodzone kolejnymi zakrętami i pięknymi widokami. W końcu osiągam dolinę Renu w Chur. Przejeżdżam miasto i jadę do Lavaquart skąd odbijam w bok w kierunku Vaduz. Mijam niewielką przełęcz przejeżdżając przez koszary szwajcarskiej armii i jestem w księstwie Liechtensteinu.
Zajmuje ono szeroki fragment doliny z prawej strony Renu. Państwo to historycznie związane było bardziej z Austrią niż obecnie – po wojnie i związanych z nią nazistowskich perypetiach jest bardziej zakolegowane ze Szwajcaria: leży w szwajcarskim obszarze celnym, jest tu szwajcarska poczta i obronę granic zapewnia szwajcarska armia, płaci się też frankami – choć euro przyjmują bez szemrania. Jeśli w Szwajcarii było czysto to tu jest po prostu wylizane. Bogactwo widać choć jest nieostentacyjne: schludnie, bez jakiegokolwiek bałaganu, ludzie dobrze ubrani, samochody nowe, tryb życia nieśpieszny. Kilka przyjemnych miejscowości, Vaduz jako stolica jest jedną z nich, z zamkiem księcia wysoko ponad nią.
Po krótkim spacerze jadę dalej. Przejeżdżam do Feldkirchen w Austrii i autostradą docieram na koniec Austrii do stolicy Vorarlbergu Bregencji. Góry nagle się skończyły, zrobiło się płasko, miasto wciśnięte jest pomiędzy wodę a niewielkie wzgórza. Stawiam motocykl koło portu i idę na molo.
Przede mną Jezioro Bodeńskie – dojechałem do celu. Ledwo widać drugi koniec: to prawdziwe niemieckie morze. W języku niemieckim jezioro i morze to to samo słowo See, różnica jest tylko w rodzaju. Morze jest dla Niemców kobietą.
Trzy niemieckojęzyczne kraje dzielą jego brzegi, przepływa przez jezioro rzeka Ren, rzeka tak niemiecka jak Polska jest Wisła a angielska Tamiza czy rosyjska Wołga. Statki wodne kursują pomiędzy Bregencją, Konstancją i Friedrichshafen; z tego drugiego latają zrekonstruowane statki barona von Zeppelina, który to właśnie we Friedrichshafen konstruował słynne sterowce. Jeden z nich zresztą leci nad moją głową. Ludzie karmią dość bezczelne łabędzie, widać czynne plaże, obok żyje miasto. Jezioro wprowadza w to wszystko spokój i zadumę. Cieszę się, że tu dotarłem.
Dalej droga prowadzi wzdłuż jeziora. Wjeżdżam do Niemiec i na niemiecką drogę alpejską, która jako żywo przypomina tą spod Rzeszowa tylko rozmiar większą (no może trzy rozmiary). Teren tu podgórski, bez spektakularnych serpentyn, ale za to piękne widoki na niedalekie alpejskie szczyty. Po kilkudziesięciu kilometrach docieram do celu: choć wokół Niemcy to po skręceniu w boczna drogę pojawia się kamień graniczny z tyrolskim orłem i napisem Tirol i austriackie znaki drogowe. Jungholz: to teren w 14 wieku przehandlowany pomiędzy Bawarczykiem a Tyrolczykiem i tak pozostało do dziś. Gmina ta tworzy funkcjonalną eksklawę austriacką w Niemczech gdyż tylko w jednym punkcie na szczycie góry styka się z Austria dojazd do niej jest wyłącznie poprzez Niemcy. Jest to cicha i spokojna wioska górska. Mają za to dwa banki, gdyż obowiązuje tu austriacka tajemnica bankowa i trochę Niemców lokuje tu swoje pieniądze aby fiskus za bardzo nie miał wglądu w ich posiadanie. Ot taki alpejski mikroraj podatkowy. Cisza i spokój. Kot goni wiewiórkę.
Trasa: Tirano (73 505) – Posciave – Celerina – St. Moritz – Tiefencastel – Lenz – Chur – Landquart – Vaduz – Feldkirchen in Vorarlberg – Bregenz – Lindau – Immenstadt – Wertach – Jungholz (73 820)
Przejechanych km: 315
Dzień piąty <———————————>Dzień siódmy
Zdjęcia z wyprawy