Zapiski z podróży motycyklem

30 maja 2015

30 maja 2015

Poranek nie nastraja najlepiej bo zachmurzyło się i zbiera na deszcz – a nawet zaczyna kropić, ale z cukru przecież człowiek nie jest. Do granicy kilka kilometrów, stromy zjazd w dół i po przejechaniu kilku wiosek jestem w Jabłonkowie. Dwujęzyczne czeskie i polskie tabliczki mówią ze mieszka tu wciąż sporo Polaków którzy nie dali się czeskiemu nacjonalizmowi szalejącemu tu szczególnie po I wojnie, kiedy w przeważającej większości polskie Zaolzie przyłączono do Czechosłowacji. Po zbudowaniu obwodnicy miasteczko odzyskało swój kameralny wymiar, bez kawalkad ciężarówek przewalających się przez centrum. Skręt w lewo i w górę na przełęcz Jabłonkowską skąd w dół doliną Kysucy do Żyliny. To już Słowacja. Po drodze odnotowuję, ze zaczęli budować odcinek autostrady do granicy z Polską w Zwardoniu – po 12 latach znów coś się dzieje. Ogromne estakady wyrastają wysoko ponad dolinę – chciałoby się powtórzyć za klasykiem: mają rozmach sk…syny!

W Żylinie na bratysławską autostradę, która doliną Wagu prowadzi obok licznych zamków i ich ruin. Na wysokości Trnavy góry się kończą, skręcam na Nitrę ale do niej nie dojeżdżam odbijając na Galantę i stamtąd na Komarom. Krajobraz zupełnie się wypłaszczył – to już Kisföld – Mała Nizina Węgierska, teren rolniczy na żyznych naddunajskich glebach. Sam Dunaj płynie tu kilkoma odnogami pomiędzy którymi rozłożyły się małe miasteczka. Do Komarna dojeżdżam zupełnie inaczej niż zwykle – bokiem poprzez wyspę Elżbiety, przy okazji oglądając port rzeczny. Droga wyprowadza prosto na most – skręt w prawo i jestem w Komarom po węgierskiej stronie. Na rondzie nowy Turul – ostatnio w tym kraju nastąpił prawdziwy wylęg tych arcywęgierskich ptaszorów! Decyduję się dalej na autostradę bo dużo jeszcze km do przejechania. Na horyzoncie widać wzniesienia górujące nad Tatabanya. Po bliższym dojechaniu nad drogą pojawia się ogromny Turul – jest nawet miejsce odpoczynku na autostradzie nazwane Turul pihenöhely, (miejsce odpoczynku Turul) skąd patriotycznie nastawiony Węgier może podziwiać ptaka startującego ze skał. Troszkę można się przerazić bo bestia jest rozmiarów awionetki i jakby takie żyły naprawdę to nie tylko miecze przyniosłyby Arpadom, ale mogłyby też pożywić się ich końmi, jeśli nie nimi samymi.

Po minięciu Budapesztu gnam w stronę Segedynu. Wokół Alföld – Wielka Nizina Węgierska. Płasko jak okiem sięgnął, wyjazdy z autostrady co 40 km bo nie ma po co ich budować skoro osad ludzkich tu prawie nie ma. Człowiek się czuje jakby rzeczywiście żeglował po suchym oceanie – jak to trafnie kiedyś ujął poeta. Rejs zakłóca tylko serbska granica, która sprawnie pokonuję i dalej znowu kilometry równinnej Wojwodiny. W końcu na horyzoncie pasmo gór zwiastuje ze zbliżam się do Nowego Sadu i Fruškiej Gory. Mijam bokiem Nowy Sad i jadę do Sremskich Karlovci (Сремски Карловци, Karłowice).

Miasto o tyle historyczne, że w 1699 roku podpisano tu pokój kończący ostatnią wielką wojnę chrześcijańskiej Europy z osmańską Turcją, który w zasadzie zapoczątkował zmierzch potęgi tego państwa. Rozbita pod Wiedniem w 1683 roku turecka armia przez kilka lat błąkała się po Węgrzech i okolicach, nękana przez sprzymierzone wojska aż w końcu zdecydowano się na pokój. Habsburgowie przesunęli granice aż do Sawy, pod ich berłem zaczęło odbudowywać się państwo węgierskie, Polsce zwrócono Kresy z Kamieńcem Podolskim. Osmanowie zaczęli za to represje wobec serbskiej ludności, która żyła w głębi ich terytoriów – zresztą dopomogli w tym sami Serbowie wzniecając bunt antyturecki. Zaczął się exodus Serbów z terenów gdzie istniało ich średniowieczne państwo tj. z Raszki oraz z Kosowa i Metohiji na tereny Wojwodiny i Fruškiej Gory. W Karłowicach powstała prawosławna metropolia a w niskim, górskim paśmie Fruška Gora – fragmencie tzw. panońskich gór wyspowych – powstały liczne monastery, będące ośrodkami duchowego życia narodu serbskiego. Dziś w Karłowicach nie ma śladu po Turkach – miasteczko zbudowano w obecnej formie w XVIII wieku przy okazji utworzenia tu patriarchatu serbskiego. Przy rynku dwie świątynie, z przepiękna metropolitarną cerkwią na czele, pałac patriarchy serbskiego i budynek seminarium duchownego zbudowany na wzór monasteru. Poza rynkiem, gdzie troszkę bardziej posprzątano, choć tez niezbyt przesadnie – nic ciekawego i zwykły bałkański bałaganik. Ale sympatycznie.

Wyjeżdżam z Karłowic i po krótkim krążeniu po okolicy docieram do jednego z Monasterów Fruškiej Gory – Krušedola. Odbywa się tu chyba jakiś odpust bo tłum jest nieprzeciętny, w samym monastyrze jak i przed nim. Poza murami trwa ludowy piknik, kilka baranów piecze się nad żarem, hałas serbo-polo jest nie do wytrzymania. Uciekam. Po krótkiej jeździe górami ląduję we Vrdniku – niewielkim uzdrowisku u stóp gór. W zasadzie jest to wieś z kilkoma hotelami, basenem, może gdzieś są jakieś źródła, ale nie namierzyłem. Standard Słowacji początku lat 90. Za to miła knajpa i ogromna pleskawica pozwalają uznać dzień za dokonany.

Trasa:
Istebna (64 076) – Jablunkov (Jabłonków) – Žilina (Żylina) – Trnava – Galanta – Komarno – Komarom – Budapest (Budapeszt) – Novi Sad (Nowy Sad) – Sremskie Karlovci (Karłowice) – Vrdnik (64 823)
Przejechanych km: 747

Trzeci dzień