Zapiski z podróży motycyklem

Sobota 14 czerwca 2014

Sobota 14 czerwca 2014

Jak na sobotni poranek, to na drodze do Barwinka panował spory ruch. Po słowackiej stronie zdecydowanie się uspokoiło. Jadę dobrze znaną drogą przez Stropkov i dalej nad sztucznym jeziorem Domaša. Widoki piękne. Okoliczny krajobraz kulturowy zaczyna zdradzać ślady węgierskie – ziemie te tysiąc lat były pod węgierska administracją i wciąż to widać. Dużo zainwestowano w nowe drogi, domy ale osnowa ze starych domów, kościołów, pomników, układu zabudowy, cmentarzy – pozostała.
Za Trebišovem zaczynają się tereny winiarskie Tokaju. Mijam piwniczkę, gdzie co roku jesienią kupujemy trochę słowackich win tokajskich i przy okazji rozglądam się gdzie są inne i znajduje. Jesienią tu wrócę. Tym razem pomijam skręt do Sátoraljaújhely i jadę dalej nadgraniczną drogą. Koło miejscowości Somator skręt na lokalną drogę i nią dojeżdżam do Węgier. Po stronie madziarskiej od razu więcej kwiatów i domy zbudowane w starym stylu zamiast betonowych czeskosłowackich klocków. Drogi lepsze, mały ruch. Tuż przed Kisvardą most na Cisie – potężna rzeka wielkości Warty w Poznaniu. Cisa jest rzeką dla Węgrów nostalgiczną, najdłuższą całkowicie węgierską. Choć w tym miejscu jest już nizinna prezentuje się wspaniale.
Dalej przez węgierski interior do Nyírbátor. Dawna siedziba rodu Batorych rozsławiona jako miejsce urodzenia Erzsébet Báthory – osoby raczej o ponurej sławie seryjnej morderczyni a jednocześnie siostrzenicy króla Stefana Batorego. Krwawa legenda Elżbiety w ramach kolejnych przekształceń w ramach ludowych opowieści przemieniła się w legendę o Drakuli, która ta złą sławe przypisano później Vladowi Țepeșowi – hospodarowi mołdawskiemu również okrutnikowi (przydomek Palownik nie bierze się znikąd). Jednak rozrywki jak jedzenie służących i krwawe orgie, także z elementem seksualnym to raczej wyczyny Elżbiety Batory a nie księcia Włada. Muzeum ze zbiorami kultury materialnej znajduje się w dawnym pałacu Batorych. Poza tym miasto w remoncie szczególnie główny plac. Nie piszę: rynek bo nie jest to miejsce targowe ale raczej korso spacerowe z pomnikami i innymi pamiątkami. Ciekawa drewniana dzwonnica obok kościoła niedaleko centrum. Obok odnowione i odkrzaczone placyki z nacjonalistycznymi pomniczkami gotowe do organizowania imprez ku czczi. Coś niedobrze się to kojarzy. Turul zbyt mocno napina skrzydła…

Na granicy rumuńskiej kontrola bo opuszczam strefę Schengen. Na szczęście wspólna unijna wiec tylko jedne pokazywanie dokumentów. Funkcjonariuszka węgierska z miną surową lustruje mnie uważnie za to Rumun przyjaźnie nastawiony – dziwi się za na motocyklu, aż z Polski, sam i życzy mi miłej drogi. Pierwsze kilometry w Rumunii. Wyraźna bieda. Charakter kraju nadal węgierski, wiele starych domów – przez 100 lat niewiele nowego tu powstało. Żyje tu spora mniejszość – w traktacie z Trianon 4 czerwca 1920 roku Węgrom odebrano 2/3 terytorium kraju pozostawiając za granicą spore skupiska mniejszości. Szczególnie północny Siedmiogród a wiec tam gdzie prowadzi moja trasa to duże skupiska węgierskie. Podczas II Wojny światowej, przez faktycznie 4 a formalnie 7 lat tereny te były z powrotem przyłączone do Węgier. Po klęsce Niemiec i sojuszniczych Węgier sytuacja powróciła do trianońskich ustaleń. Dzień 4 czerwca jest dniem narodowej traumy a na drzwiach węgierskich domów widać namalowane napisy: Nem, Nem, Soha! (nie, nie, nigdy!) oznaczające niezgodę na podział kraju. Każdy rząd węgierski dąży do złagodzenia skutków bądź wprost rewizji traktatu.

Z tym oddaniem ponad połowy kraju Węgrzy moim zdaniem sami sobie zgotowali ten los: zamiast współpracować z silnymi mniejszościami i zapewniać im autonomię próbowali kijem zawracać rzekę madziaryzując miejscową ludność. Już 100 lat temu budziło to opór. Główny nacjonalista i ideolog madziarskości – hrabia Albert Apponyi – był wysłannikiem na konferencję pokojową po przegranej wojnie. Po drugiej stronie miał zwycięskie narody: Rumunów, Słowaków, Serbów – tych z którymi do niedawna siłą walczył i wykazywał im wyższość węgierskiej kultury. Zgadnijcie komu przypadły sporne terytoria….

Rumuni nie maja problemu z polityką wobec mniejszości tak jak np. Słowacy przynajmniej na pierwszy rzut oka. Nazwy przygranicznym miejscowości są nawet trójjęzyczne – Urziceni/Csanálos/Schinal, Carei/Nagykároly/Großkarol. Ta druga miejscowość należała do lokalnego możnowładcy – pozostał po niej piękny park starannie obecnie odnowiony jak i pałac. Poza tym typowe południowe miasto ze śmietnikiem na ulicach, zbudowane w tandetny sposób. Krzywe chodniki, śmiecie. Chaos przestrzenny.

Droga do Satu Mare (Szatmárnémeti) równa, szeroka i dobrze oznakowana. Bardzo długie miejscowości – wynika to być może z faktu, ze ludzie nie budują się wzdłuż bocznych ulic, które są nieutwardzone. Jedyna porządna droga to ta, która jadę. Jest równa jak stół i super oznakowana. Kończy się to w Satu Mare gdzie brakuje drogowskazów. Zajeżdżam na główny płac – główne atrakcje w postaci secesyjnych budowli mają być właśnie tam. Na środku placu wspaniały park z fontannami i ogromna ilością roślin. Wspaniałe miejsce, szkoda tylko ze obok jeżdżą w kółko samochody. Hotel Dacia – główna secesyjna budowla jest w remoncie i mało co widać, ale rzeczywiście piękny. Z elegancją tego miejsca brutalnie kontrastuje format mieszkańców. Zamiast picia kawy w restauracji dominują ludowe rozrywki.

Z głównego placu łapię drogę na Sighetu Marmației (Syhot Marmaroski, Máramarossziget) – znów jest dobra. System oznaczeń maja czeski – drogowskaz prowadzi do dość bliskiego miasta nie wskazując dalszej drogi. Z punktu widzenia drogowskazów w Satu Mare Syhot Marmaroski nie istnieje – najpierw trzeba jechać na Baia Mare a potem na Negrești-Oaș i dopiero stamtąd są właściwe znaki. Okolica robi się górska, droga się zepsuła, nawierzchnia fatalna. Szkoda bo są piękne zakręty które muszę pokonywać jednak dość ostrożnie, bez pochylania motocykla i odkręcania gazu. Daje to jednak sposobność przypatrzenia się mijanych wioskom. Zostało trochę węgierskich domów, które nie są odnawiane zupełnie jak do niedawna u nas na zachodzie Polski. Nowe domy rumuńskie są ogromne co najmniej dwupiętrowe. Ozdabiane z wiejskim gustem tworzą rodzaj tutejszych gargameli. Mijam jeden zrobiony na bogato: wejściowych portal podtrzymują kamieni siłacze, dekoracje gipsowe elewacyjne, ogrodzenie obsiadły orły w dużej ilości. Wiejski południowy gust albo raczej cygański – czytałem potem że w takim domu to i do 10 rodzin potrafi mieszkać.

Przed cmentarzem w Sapancie spotykam ekipę z Polski. Wesoły cmentarz to znane miejsce na turystycznej mapie Rumunii i jedna z atrakcji. Miejscowy artysta postanowił każdemu w wiosce zrobić indywidualny nagrobek i dziś mamy na cmentarzu ze dwie setki artystycznych stelli drewnianych, niektóre wykładane ceramiką przedstawiające kim był zmarły. Obiekt świetny i oryginalny, tyle ze zadeptany przez turystów. Po obejrzeniu udaję się dalej w drogę do Borsy. Droga zamienia się za Syhotem w znakomitą. Szkoda, że idzie przez wioski ale i tak da się ciąć zakręty. Wokół góry. Po lewej pasmo Karpat Marmaroskich – za nimi przed wojna była Polska, leżą tam jeszcze na głównej grani przewrócone polskie słupki graniczne, które widzieliśmy z koleżeństwem 25 lat temu. Po prawej tzw. Alpy Rodniańskie z majestatycznym Pietrosulem. Spod pensjonatu patrzę gdzie za poprzedniej bytności przesiedzieliśmy cały dzień czekając na poprawę pogody. Biwak był na polanie, paliliśmy ognisko kosówką a wiec chyba wysoko, prawie na granicy turnii. „Nieźle nami zakręciło, biwakować na wysokości Czerwonych Wierchów” – to są dzisiejsze myśli jak patrzę na górę co jak Giewont wznosi się nad miasteczkiem…

Trasa: Krosno – Barwinek – Stropkov – Trebišov – Palin – Kisvarda – Nyírbátor – Carei – Satu Mare – Sapanta – Borsa
Stan licznika: 58 431
Przejechanych km: 539

Trzeci dzień

Zdjęcia z wyprawy