Czwartek 19 czerwca 2014
Rano spore fragmenty niebieskiego nieba. Kilka kilometrów w górę doliny do monastyru Ramet. Jak każdy prawosławny klasztor, ukryty na lekkim odludziu, w cichym spokojnym i pięknym miejscu. Śpiew mniszek słychać z daleka. Monastyr nie jest specjalnie stary – wręcz przeciwnie jest on właśnie budowany, gdyż co prawda stał tu od dawna ale władze w ramach rumunizacji tych ziem wspierają takie inicjatywy. Okolica jest bowiem narodowo ważna. Nie jest stary ale ładny i malowniczo położony. Po obejściu terenu i napatrzeniu się jadę do Alba Iulii (Gyulafehérvár).
Miasto powstało na miejscu rzymskiej osady Apullum i to ma uzasadniać starorumuńskość tych ziem. To mniej więcej tak jakby archeologiami księcia Jaksy wykopanymi w Köpenick uzasadniać polskość Berlina. Samo miasto stanowią nowe rumuńskokomuństyczne budynki w centrum, przeplatane starymi wtrętami w postaci starej synagogi, cerkwi i występującej bardziej licznie poza centrum starej saskiej zabudowy. Miasto stanowiło jeden z ośrodków węgierskości na tych ziemiach pod węgierską nazwą Gyulafehérvár (w sumie nazwa wskazuje na główny gród jednego z 7 rodów madziarskich które najechały Pannonię). Po zdobyciu władzy nad tymi terenami cesarz austriacki Karol nakazał budowę twierdzy, która wzniesiona ponad miastem na płaskowyżu dotrwała do czasów obecnych, stanowiąc znakomity przykład architektury obronnej XVIII wieku. Na cześć cesarza miasto zmieniło nazwę na Karlsburg.
Twierdza ma znakomicie zachowane obwałowania i budynki pośrodku. Z pieniędzy unijnych została odrestaurowana i prezentuje się pięknie. Szańce obronne zamieniono na trakty spacerowe. U bramy stoi katedra katolicka stanowiąca za austriackich czasów główną świątynie miasta. W jej murach liczne stare elementy – katedrę rozbudowywano wielokrotnie ostateczny kształt nadając pod koniec XIX wieku. Katedra stanowi cel pielgrzymek Węgrów pochowano w niej bowiem Jana Hunyadego i Gábora Bethlena – krzewicieli i promotorów węgierskości Siedmiogrodu. Ich udekorowane wieńcami w narodowych kolorach grobowce są znakomicie utrzymane. Z nowszych hungaryków mamy tez tablicę poświęconą katolickiemu biskupowi za czasów Ceasescu, jest też polski akcent: grób Izabeli Jagiellonki córki króla Zygmunta Starego oraz jej syna – księcia siedmiogrodzkiego Jana Zygmunta Zapolyi.
Obok katedry wznosi się cerkiew prawosławna którą zbudowano w 1922 roku aby ukoronować tu króla Rumunii. Popiersia króla Ferdynanda i królowej Marii stoją przed cerkwią. Świątynie zaprojektowano na wzór cerkwi włoskich otoczona jest przez liczne krużganki nadające jej lekko cukierkowy wygląd. Alba Iulia jest miastem w którym ogłoszono 1 grudnia 1918 roku przyłączenie Siedmiogrodu do Rumunii co zostało potwierdzone dwa lata później w Trianon. Obecnie 1 grudnia jest świętem narodowym a Alba Iulia – już wcześniej uświęcona jako miejsce koronacji królewskiej – za obecnej republiki stanowi miejsce odprawienia narodowych świątecznych egzekwii z paradami na placu.
Organizowanie takich obchodów jest o tyle uzasadnione, że wszystkie bałkańskie państwa maja swoje idee „wielkie” co na zwykły język przekład się na plany aneksji sąsiednich ziem należących do innych krajów co do których każde twierdzi, że powinny należeć do nich. Rumunia jako chyba jedyna zrealizowała prawie w pełni swoje idee bo do szczęścia brakuje jej tylko Besarabii czyli Mołdawii. Oficjalnym celem obecnych władz jest unia z tym państwem. Najbardziej nieszczęśliwi są Serbowie, którym wielka Serbia rozpada się na oczach. No i Grecy co chętnie odegraliby się na Turkach za Izmir, którą to idiotyczną awanturę sami sprowokowali i teraz maja traumę jak Węgrzy po Trianon. Ze trzy państwa roszczą sobie prawa do Macedonii oczywiście samych zainteresowanych nie pytając o zdanie. Istny kocioł.
Twierdza ma jedna wadę: nie wiadomo co tu robić. Jest tu co prawda uniwersytet ale nie dominuje on życia – studentów jest mało, nie tworzą oni społeczności co by nadała temu miejscu sznyt i koloryt. Poza tym całość sprawia trochę sztuczne wrażenie jak muzeum z sztucznymi figurami. Mieszkańców tu nie ma, jacyś pracownicy, jakieś sprzątaczki, trochę sprzedawców pamiątek i paru turystów na pięknie odnowionych placach. Twierdza czeka na pomysł na życie po latach pełnienia funkcji wojskowej.
Kolejnym celem jest Vajdahunyad czyli zamek Hunyadych i króla Macieja Korwina. Aby do niego dotrzeć, przejechać trzeba przez osiedla robotnicze z lat 60. i 70. XX wieku z suszącymi się rzeczami, biedasklepami i ugorami zamiast trawników, za znakami przez tereny kopalni, skręciwszy za hałdę wjeżdżamy przez starą bramę na niewielki parking obok mostu rzuconego przez potok za którym na zboczu stoi warownia. Stąd Jan Hunyadi – węgierski możnowładca, arystokrata i osoba wielce dla Węgier zasłużona – administrował węgierskim pograniczem. Tu znajduje się ośrodek władzy po którym zostały piękne sale gdzie przyjmowano ważnych gości. Herbem Hunyadich jest kruk czyli po łacinie Corwin. Tymże herbem posługiwał się syn Jana Maciej który przeszedł do historii jako jeden z najświetniejszych władców węgierskich jako król Maciej Korwin. Znacznie umocnił on militarnie państwo a jego wojska dotarły nawet do Polski pustoszyć kresy południowo wschodnie. Jeden z autorów trzech zatargów wojennych jakie Polska przez 900 lat miała z Węgrami.
Zamek jest bardzo efektowny, nie odpicowany przez co sprawia dość autentyczne wrażenie. Zachowane resztki polichromii, dwie piękne gotyckie sale, kilka renesansowych ze starymi sklepieniami. Z mebli nie zachowało się nic oryginalnego – nie zdecydowano się na sztuczne uzupełnianie czymś z epoki a po prostu prezentowane jest to co zostało. Mnie taki sposób się podoba, nie sili się bowiem na coś co byłoby sztuczne. W podziemiach urządzono wystawę o torturach i narzędziach do nich służących – pouczająca wystawa o przemyślności człowieka w zadawania drugiemu cierpienia i śmierci.
Do nieodległej Sarmizegetuzy prowadzi świetna droga, bardzo malowniczo wiejąca się poprzez otaczające Hunedoarę góry. Na miejscu spory teren po rzymskiej osadzie mający państwowotwórczy rumuński wydźwięk. Oto ma być dowód na prarumunskość tych ziem – Rumuni bowiem to nic innego jak potomkowie wiejskiej ludności rzymskiej przetrwałej na tych terenach. Same wykopaliska mało spektakularne więcej trzeba sobie wyobrazić pomagając wizualizacjami demonstrowanymi na tablicach. Zachowały się bowiem głownie fundamenty, kilka złamanych kolumn i parę tablic z dosłownie kilkuliterowymi fragmentami inskrypcji. Było to dość spore miasto z amfiteatrem, świątynią Boga lasu i naturalnie pałacami władzy. Przy okazji dowiaduję się o prawdziwym znaczeniu słów bazylika i kuria, które kościół przejął z łaciny na własne potrzeby.
Dzisiejszym etapem jest spanie w górach Retezat. Aby tam dojechać muszę przejechać przez górnicze miasta Petroșani, Urziceni, Vulcan, Lupeni. Przemysł chyba częściowo upadł i okolica przeżywa okres społecznej katastrofy co widać niestety po ulicach. Za minionego ustroju był tu chyba rodzaj naszego Śląska i Zagłębia za Gierka. Choć Śląsk wydobył się z zapaści to tu daleka jeszcze droga….
Powyżej jednak piękne góry i cisza przyrody.
Pora na krótkie, stronnicze rzecz jasna i wybiorcze podsumowanie Rumunii bo jutro Serbia:
Miasta: brud, bałagan przestrzenny, tandeta nowych budowli. Ciekawe tylko historyczne części. Architektura nowa może i ciekawa ale tandetne wykonanie odbiera urok.
Język: Polak przejeżdżając granicę czyta ze zdumieniem ogłoszenia o spalaniu aut. O co chodzi, co to za metoda utylizacji? Po obejrzeniu reklamujących się tymi słowami geszeftów okazuje się, że chodzi o myjnie samochodowe. Język rumuński posiada jeszcze kilka ciekawych słów: dzieci to copie (liczba pojedyncza copilul), wojna to rasboj (poniekąd racja). Słynne rumuńskie zdanie: „dupa kurwa auto pierdut” czyli za zakrętem zepsuł się samochód jest prawdziwe tylko wypowiedziane bo zakręt to jednak „curba” a nie „curva” a i pozostałe słowa pisze się inaczej.
Elegancja ulicy: nie istnieje. Przynajmniej tak gdzie byłem. Jedynie dobrze ubrani ludzie to obcokrajowcy.
Znajomość języków – angielski staje się powszechny, niemiecki prawie nie używany, niekiedy przydatny jest francuski i włoski: dużo ludzi jeździ tam do pracy, należą one ponadto do tej samej grupy językowej co rumuński.
Kuchnia – nawet niezła o ile ktoś nie szuka dietetycznych dań. Ciekawą propozycją jest mammaliguta (gotowana kasza kukurydziana), wiele rodzajów duszonego mięsa przyrządzanego bez papryki, a więc odmiennie niż po węgiersku. Mięsa podawane niedietetycznie – z dużą ilością tłuszczu. Warto popróbować sarmali – rodzaj gołąbków, bardzo smaczne, mici – małe kiełbaski z mielonego mięsa przypominające cevapy, i zup.
Drogi i savoir vivre – ulegają powolnej poprawie, kraj jest w budowie. Na pieszych uważają, regułą jest stawanie przed przejściem dla pieszych o co w Polsce dość ciężko. Natomiast do kierowców nie mają litości: wpychanie się, wyjeżdżanie przed nadjeżdżający samochód, niebezpieczne manewry to codzienny chleb.
Trasa: Geogiu de Sus – Ramet – Alba Iulia – Hunedoara – Sarmizegetuza – Hațeg – Petroșani – Cimpiu lui Neag
Stan licznika: 59 943
Przejechanych km: 300