Środa 8 lipca 2020
Észak – dach
Do Sátoraljaújhely – czyli Nowego Miasta pod Namiotem tylko kilka kilometrów. Przez niewielką rzeczkę miasto graniczy ze Słowacją a wznoszące się nad nim spore górki spoglądają smętnie na druga stronę granicy, za którą większość mieszkańców stanowią Węgrzy. Tam, po słowackiej stronie jest jedyny fragment obcego kraju który ma prawo do robienia win nazywanych tokajskimi.
Na górze po węgierskiej stronie w 1938 roku urządzono tzw.węgierską Kalwarię. Na szczyt góry z kapliczką ozdobioną przekrzywionym krzyżem nawiązującym do korony Świętego Stefana – symbolu węgierskiego państwa – wiedzie ścieżka przy której pobudowano coś na kształt stacji drogi krzyżowej: nibykapliczki ozdobione herbami miast utraconych w wyniku Trianon. Instalacja popadła w ruinę za komunizmu ostatnio została odnowiona. Byłem tam jesienią zeszłego roku gdy po nieudanych próbach odszukania jej na motocyklu, jadąc jesienią do Egeru zatrzymaliśmy się na godzinę aby zobaczyć to miejsce. Spacer ciekawy i widoki z góry też fajne, ale aby odwiedzać to ponownie to nie. W ogóle jaki jest sens takich instalacji oprócz płaczliwego rozgrzebywania ran – nie mogę pojąć. Przypomina to XX wieczną dydaktykę i nacjonalistyczne pomrukiwania będące zupełnie bezproduktywne. W Polsce nikt nie wpadł szczęśliwie dotąd na takie pomysły choć oczywiście pamiętać o przeszłości trzeba. Wydaje się jednak ze lepsze byłoby uświadamianie ludzi i upamiętnianie roli Lwowa, Grodna, Żółkwi, Wilna w polskiej historii czego dotąd nie ma w przestrzeni publicznej choć materiałów jest sporo. To samo dotyczy Kassy, Nagyváradu czy też Kolozsváru – akademie ku czci a jak przychodzi co do czego to ludzie nie wiedzą nic o znaczeniu tych miast dla kultury i historii. Zostaje tylko polityczny rytuał na którym zręczni politycy usiłują dojść do władzy,
Nie jadę na Słowację – wybieram drogę wzdłuż granicy. Z Sátoraljaújhely graniczy a w zasadzie stanowi jego cześć miejscowość Széphalom. Miejsce związane z Ferencem Kazinczym od którego zaczęła się nowożytna węgierszczyzna,
W średniowiecznych Węgrzech posługiwano się jako językiem urzędowym łaciną. Niewielu pisało po węgiersku i długo nie przywiązywano do tego wagi. W końcu wieku 18. zauważono, że język umiera i arystokracja mówi już tylko po niemiecku. Wówczas grupa patriotów zaczęła pracę nad rewitalizacja języka. Co prawda nie mieli tyle pracy co Czesi czy też Słowacy (czeski rekonstruowano z polskiego słownika Lindego) ale musiano stworzyć wiele nowych słów a gramatykę uprościć. I tak grupka pisarzy w której Kazinczy grał jedne z pierwszych skrzypiec rozpoczęła pracę nad odnową języka (nyelvújítás). Udało się. W 1844 węgierski stał się oficjalnym językiem urzędowym. Poniekąd stało się to przyczyną Trianon bo za szybko chciano wszystkich mieszkańców Węgier nauczyć węgierszczyzny.
Węgrzy jako naród są bardzo dumni ze swojego języka, uważają go za wyjątkowy i otoczyli postać Kazinczego prawie kultem. Utworzono muzeum, które obecnie jest mocno rozbudowywane, nowoczesny pawilon pachnie wręcz świeżością. Miejsce pewno dla hungarystów, ja może za jakiś czas odwiedzę raz jeszcze gdy będę w stanie więcej zrozumieć z wystawy. Niestety w parku gdzie znajduje się grób Kazinczego trwa remont ,robotnicy przebudowują alejki, trawniki, sadzą krzaki i nie można zwiedzać. Grupka starszych Węgrów przede mną i wiedząc ze jestem z Polski bo widzieli mnie na motocyklu, stoją przed zagradzającą taśmą i mówią z rosyjska: koniec filma. Uśmiecham się tylko i pytam po węgiersku dlaczego. Oni tłumaczą, że prace trwają i robotnicy pracują – zresztą jeden z robotników stoi w pobliżu instalując odgradzającą taśmę. Ponieważ budynek mauzoleum stoi 50 metrów dalej i nie ma nic po drodze szczególnego robię bezczelny manewr cudzoziemca czyli wchodzę za taśmę i śmiało idę w kierunku starego mauzoleum. Robotnik coś za mną krzyczy ale macham mu ręką na odczepnego, podchodzę, robię zdjęcie i rozejrzawszy się po okolicy wracam z powrotem. Węgrzy podnoszą z uznaniem kciuk w górę po czym jedna z kobiet z aparatem negocjuje możliwość wykonania podobnego manewru – co jej się udaje. Właściwie to mi ich szkoda bo przyjechali tutaj dla tego miejsca, wyglądają na przedstawicieli inteligencji rozumiejących znaczenie tej postaci i państwo węgierskie potraktowało ich z buta. Można przecież tak urządzić prace aby dostęp do kilku obiektów był zachowany, wybrano jednak wygodę robotników zamiast wypracować kompromis.
W konkurencji z pomnikiem Štúra Węgrzy zdecydowanie wygrywają dostojnością i rozmachem upamiętnienia twórców języka. Czy jednak o to chodzi? Nie wiem. Na szczęście (a może nie?) nie mamy w Polsce pomnika Samuela Bogumiła Lindego.
Teraz przede mną dzień w górach i cztery górskie drogi węgierskie. Co? – ktoś powie. Węgry i góry? No tak i to zupełnie niezłe zakręty.
Trasa nr 1: Sátoraljaújhely – Gönc przez Zempléni hegység (Tokaji hegység). Droga wzdłuż granicy węgiersko-słowackiej prowadząca przez spokojne i ciche wioski. Dawniej były tu kopalnie i huty o czym przypominają nazwy miejscowości, teren przepiękny krajobrazowo. Jedna z wiosek zamieszkała przez grekokatolików czyli dawniej Rusinów obecnie nazywamy tą grupę Ukraińcami. Po drodze zbaczam do Füzér nad którym wznosi się zamek niezwykle malowniczy. Jeśli chodzi o malowniczość zamków to Węgrzy mają jedno z pierwszych miejsc na świecie. Zamki są jak z obrazka w książce dla dzieci.
Zamek postawiono w 13. wieku, był najpierw własnością królewską w końcu otrzymał go pewien szlachcic. Przez 300 lat zamek przechodził z rąk do rąk był obiektem sporów pomiędzy różnymi szlacheckimi rodami. W 17. wieku zmęczony walkami z rezydującymi tu rozbójnikami dowódca wojsk królewskich w Kassie nakazał spalić zamek. Odtąd stał się ruiną. Od 1980 roku jest odbudowywany. Nie ma w nim nic wartościowego, poprzestaję na pięknym widoku z daleka.
Jadąc dalej w kierunku Gönc w pewnym u droga wychodzi na punkt widokowy nad nizinami na północy widać świetnie Kassę czyli Koszyce (Košice) i wielka hutę zbudowana nieopodal w latach 60. W takich miejscach rozumie się gorycz Węgrów, którym odebrano miasta w których stanowili większość, położone ledwo parę kilometrów od trianońskiej granicy, gdzie został kawał ich historii. To akurat uczucie dzielimy z bratankami patrząc na Lwów, Grodno czy Wilno ale trzeba znaleźć jakieś pragmatyczne wytłumaczenie i rozwiązanie.
Droga jest niestety w złym stanie ale pięknie poprowadzona i widokowa głównie z uwagi na głębokie doliny i widoki na niziny. Bliżej Sátoraljaújhely mijam miejscowość Mikóháza gdzie węgierskie komuszki urządziły sobie swój Arłamów – ośrodek wypoczynkowy dla Politbiura. Ładnie wybrali – nie można narzekać.
Dojeżdżam do głównej drogi wiodącej do Miszkolca (Miskolc). Trwa budowa autostrady, liczne mijanki i ciężarówki – te 60 kilometrów nie należy do najlepszych ale nie ma innej drogi aby dostać się do tego miasta. Przeciskam się przez zatłoczone miasto w kierunku Lillafüred. Po drodze zbaczam aby rzucić okiem na nigdy niewidziany a bardzo opisywany w każdym przewodniku i reklamowany zamek Diósgyőr.
Zamek był własnością królów. Szczególnie upodobał go sobie Ludwik Wielki (ten sam co był królem Polski jako Ludwik Węgierski a jego żoną była Elżbieta Łokietkówna). Zamek stał na drodze z Budy do Krakowa i często zatrzymywał się tu orszak królewski. Po śmierci króla i zerwaniu unii polsko-węgierskiej zamek stracił na znaczeniu i został letnią rezydencją węgierskich królowych.
Zamek kiedyś był głęboko w dolinie zawieszonej nad Miszkolcem, obecnie stoi po prostu otoczony domami w willowej dzielnicy miasta. Musiał być potężna twierdzą, grube mury były na pewno bardzo trudne do zdobycia. Dziś to tylko pamiątka. Położenie jest bardzo nieefektowne i nie dziwie się ze na żadnych zdjęciach nie widać go z daleka tylko bliski plan na mury.
Czas na trasę nr 2: Lillafüred – Eger przez Góry Bukowe (Bükk hegység). Wspaniała 50 kilometrowa trasa, mnóstwo pięknie wyprofilowanych zakrętów, piękne widoki na śródgórskie kotliny, pusta i o dobrej nawierzchni. Mimo że dzień powszedni trochę motocyklistów jest obecnych – co nie dziwi,
Dojeżdżam do Egeru: miasta wina i ciepłych basenów, ale też przepięknego starego miasta i historii obrony przed Turkami przez kapitana Dobó. Było to ostatnie miasto zdobyte przez Turków podczas najazdu: dalej już nie poszli, okupacja turecka trwała też najkrócej bo tylko 91 lat. Miasto znam znakomicie zatem tylko przejeżdżam i jadę dalej.
Trasa nr 3: Eger – Mátraháza – Kékestető przez góry Mátra. Kolejna świetna trasa prowadząca przez najwyższe węgierskie pasmo górskie. Ruch tu niestety większy ale można jechać w miarę płynnie i szybko. Po drodze miasteczko Sirok – ponoć był tu zamek ale nie mogę go odnaleźć. Dalej Recsk nieopodal którego komuniści urządzili węgierską wersję gułagu organizując obóz pracy dla przeciwników politycznych. Samo miejsce po obozie jest 6 km w bok o czym informują tablice – może kiedyś odwiedzę. Dalej miejscowość Parad będący dość eleganckim uzdrowiskiem i wkrótce za nim zaczyna się najbardziej kręta cześć trasy do Mátraháza. Fantastyczna trasa! Z Mátraháza w lewo 3 km zakrętów na szczyt góry Kékestető co oznacza nim mniej ni więcej tylko „niebieski dach” – najwyższy szczyt Węgier.
Dojeżdża się legalnie 100 metrów od szczytu choć dalej też technicznie dałoby radę. Idę obejrzeć szczyt. Po drodze zaskoczenie: symboliczny cmentarz motocyklistów podobny do symbolicznych cmentarzy taterników i ludzi gór urządzanych w górach. Tu postanowiono z braku większych gór urządzić cmentarz motocyklistów. Zdjęcia, tabliczki, ludzie w rożnym wieku. Memento mori szczególnie że widzę świeżą tabliczkę chłopaka z mojej półki wiekowej, który oddalił się w maju na niebiańskie zakręty.
W najwyższym punkcie kamień pomalowany w węgierskie barwy narodowe, opodal ogromny nadajnik telewizyjno-telekomunikacyjny i wycięta przecinka dzięki której jest ładny widok. Obok demokratyczna knajpa, w której menu widnieje klasyczne danie słowackie, chętnie konsumowane przez miejscowych czyli haluszki z bryndzą tu określone ich synonimem czyli sztrapacska. Ja jednak zjadam palocleves czyli zupę gulaszowa z warzywami lokalna odmianę węgierskiego klasyka. Paloc to region położony troszkę na północ w którym będę jutro więc jest to powitanie nowego regionu – danie miejscowe. Poobserwowawszy krajobraz i ludzi odwiedzających jeden z końców Węgier zjeżdżam w dół.
Trasa nr 4 Mátraháza – Pásztó przez góry Mátra. Boczny wyjazd z Mátra prowadzący zakrętami przez ukryte wśród gór letniska. W dzień powszedni miejsce spokojne i ładna trasa. W okolicy wille letniskowe kto lubi góry może sobie tu postawić lub kupić domeczek zamiast nad hałaśliwym i drogim Balatonem. Piękne miejsca a do Budapesztu tylko 90 kilometrów. Wiele domów jest typowymi letniarkami. Przejeżdżam przez Pásztó i jadę na Szécsény w kierunku gór Cserhát, po drodze staje na nocleg w przydrożnej gospodzie w Alsótold. Jutro dalej.
Po tygodniu wyprawy jazda zamienia się w życie, staje się rutyną i sposobem życia. To bardzo ciekawe doznanie, rodzaj transu. Zapomina się o zmęczeniu, które jednak jest. Jak padam na łóżko śpię dwanaście godzin który przerywa tylko telefon z domu, żona pyta się czemu nie dzwonię. Mamroczę, że śpię, ona chce pogadać, ale jestem tak senny ze nie daję rady i zasypiam znowu.
Trasa: Sárospatak – Sátoraljaújhely – Füzér – Gönc – Miskolc – Lillafüred – Eger – Parád – Mátraháza – Kékestető – Pásztó – Alsótold
Przejechanych km: 319
Stan licznika: 111 827
Piąty dzień <—————————————————————> Siódmy dzień