Zapiski z podróży motycyklem

6 lipca 2020

Poniedziałek 6 lipca 2020
Közép– czysta węgierszczyzna

Okazało się ze Pecs to całkiem ruchliwe miasto. Rano ruch jest spory, wyjeżdżam na południe i potem skręcam w lewo na wschód. Po kilkudziesięciu kilometrach dojeżdżam do Mohacza (Mohács). Miejsce bitwy i końca średniowiecznych Węgier, po której nastała okupacja turecka a jej skutki widać do dziś. Nie jadę jednak do mauzoleum bitwy położonego na południe od miasta w stronę serbskiej granicy bo nie ma tam nic ciekawego. Za to odszukuję w parku kolumnę z orłem poświęconą rycerzom polskim, którzy wzięli udział w bitwie. Napis z jednej strony wspomina kapitana Lenarta (Livharda) Gnoińskiego, który poległ wraz ze swoimi polskimi towarzyszami w bitwie z drugiej już bardziej górnolotnie: Még áll bástyánk, az ós határ, a Tátra rajta a szent madár, a lengyel sas ide vigyáz, Mohács példa legyen, ne gyász co znaczy mniej więcej: Stoi nasz bastion na starej granicy, z Tatr święty ptak, polski orzeł tu patrzy. Mohacz powinien być przykładem, nie opłakuj.

Oczywiście jak na każdym pomniku węgierskim cokolwiek spłowiałe narodowe wstążki dokładam do tego chorągiewkę biało-czerwoną i w ten sposób zacieśniam braterstwo polsko-węgierskie. Ile w końcu można tylko pić ich znakomite skądinąd wino? Trzeba też jakichś czynów dokonywać!

Mohacz oczywiście jest zupełnie innym miastem niż 500 lat temu i nie ma już żadnego budynku z tamtych czasów. To miasto żyje z rolnictwa i z okolicznych wsi, z których ludzie przyjeżdżają na zakupy czy też załatwić sprawy. Jest to także ostatni rzeczny port na Węgrzech: kilka kilometrów dalej Dunaj wpływa na terytorium serbskie. W okolicy trochę Serbów mieszka widać podwójne nazwy miejscowości tak jak wczoraj były słoweńskie i niemieckie.

A ja ruszam na północ. Po kilku kilometrach, nad potokiem Csele, pomnik w miejscu domniemanej śmierci króla Ludwika II Jagiellończyka (II. Lajos magyar király). Pokonany król uciekał przed sułtanem ale przy przeprawie przez rzekę koń potknął się a króla przygniotła własna zbroja i się po prostu utopił. A więc nic z bohaterskości, żadnego zginięcia od strzały muzułmańskiej. Po prostu topielec. Na górze kolumny lew, a pod spodem płaskorzeźba cherlawego młodzieńca w zbroi na koniu co właśnie z owego konia spada.

Trzeba przyznać, że dobrze uchwycono realia. Ludwik był wcześniakiem. Ponieważ wtedy nie znano inkubatorów chowano go we wnętrznościach zabitych zwierząt aby go ogrzewały. Wskutek ambicji swojej matki nie odebrał wykształcenia potrzebnego władcy, spędzał raczej życie na utracjuszowskich zabawach i polowaniach. Szlachta węgierska korzystając ze słabości króla załatwiała swoje interesy, zajmowała się wyrzucaniem Niemca z miast zamiast uchwalać podatki na wojnę. Król był bigotem, posłuchał papieża który domagał się ruszenia na niewiernych. Dwudziestoletni król o małym doświadczeniu wojennym i życiowym ruszył z niewystarczającymi siłami na idącego na północ sułtana. Łupnia dostali od razu, kilkanaście tysięcy rycerzy zginęło na polu bitwy. Sułtan jeszcze kilka dni czekał na główne siły węgierskie bo nie mógł uwierzyć że to już wszystko. Ale to był koniec. W dwadzieścia lat później stolicę i miejsce koronacji wraz z królewską nekropolią zajmą Turcy. Niepodległe i samodzielne Węgry odrodzą się dopiero 400 lat później.

A ja dalej mknę przez środek kraju. Autostrada w kierunku Budapesztu a na niej cztery tunele. Tak na Węgrzech są tunele na autostradzie i to cztery pod rząd. Jeden ma ponad kilometr tak więc poważne dzieła inżynierskie. Mostem na Dunaju na wschodni brzeg i tam droga 51 na północ dalej w kierunku Budapesztu. Krajobraz rolniczy. Staje w Kaloczy (Kalocsa) jednej z dwóch stolic czerwonego złota Węgier czyli papryki w nadziei na obejrzenie trochę folkloru. Jednak wielkie rozczarowanie. Zamknięte bo poniedziałek a to chyba jest niedziela dla muzeów i podobnych instytucji (choć to totalna głupota szczególnie w sezonie) a samo miasto oprócz kawałka deptaku nic szczególnego nie ma. Zawiedziony wyjeżdżam i sunę dalej w kierunku Budapesztu.

Po jakichś kilkudziesięciu kilometrach widzę drogowskaz Ráckeve i postanawiam odwiedzić to miejsce i którym z zapałem opowiada moja nauczycielka węgierskiego. Położone na wyspie Csepel na Dunaju miasto przyklejone jest do wschodniego brzegu a więc leży nad odnogą Dunaju zwaną Sorokwicą (Soroksári-Duna). Nazwa miasta pochodzi od Serbów (Rác – to węgierskie określenie Serba) którzy od 15. wieku się tu osiedlali uciekając przed postępującymi z południa Turkami. Obecnie jest ich już bardzo niewielu ale pozostała jeszcze jedna działająca prawosławna cerkiew. Obchodzę miasto szybko, kilka urokliwych domów sprzed lat, ładny ratusz, nastrój raczej senny. Próba zamówienia zupy rybnej w restauracji kończy się niepowodzeniem bo choć kelnerka przyjmuje zamówienie to po kilku minutach mówi ze nie ma (świat się kończy – nad Dunajem nie da się zjeść halászlé). Jest zresztą trochę gamoniowata. No cóż dziś zatem pora spróbować nowoczesnej węgierskiej kuchni, która żegluje w kierunku kosmopolityzmu. Przecież nie zawsze objadali się wyłącznie gulaszami i pörköltami. Karoly Gundel – legendarny kucharz, będący dla Węgrów tym, kim dla Francuzów był Auguste Escoffier – też szedł pod prąd mody i smaku. Otworzywszy w budapesztańskim Városliget swoją restaurację geniusz sztuki kulinarnej począł eksperymentować, podnosząc kuchnię madziarską do rangi sztuki. Do restauracji trafiały koronowane głowy, wiele dań włącznie ze słynnymi Gundel palacsinta – naleśnikami z czekoladą i orzechami – stały się klasykami światowymi i marką samą w sobie. Legenda mówi, że gdy Michael Jackson przyjechał do Budapesztu kręcić teledysk to zaszył się w hotelu, z którego wyszedł tylko raz: do restauracji Gundela.

W Ráckeve panuje nastrój wielkomiejskiego letniska i przedmieść. Ludzie ubierają się inaczej, po miejsku, jeździ żółty budapesztański autobus, niedaleko jest stacja kolejki HÉV którą można dojechać do Vágóhíd położonego niedaleko dworca w budapesztańskiej dzielnicy Ferencváros. Najciekawszy obiekt znajduje się na brzegu, a nawet na wodzie. To zrekonstruowany młyn wodny zbudowany na łodzi a właściwie na katamaranie. Bardzo ciekawa konstrukcja, kiedyś młynarstwo nad Dunajem opierało się o takie konstrukcje. Dwa kadłuby a pomiędzy nimi umieszczono wał z łopatkami. Jeden większy kadłub unosi żarna drugi służy tylko jako podpórka do osi wału. Łódź stała na rzece a płynąca woda poruszała łopatki wału, który z kolei obracał żarna. Pierwszy raz widzę takie urządzenie. Obok na murze mała wystawa zdjęć z dawnych czasów pokazująca młyn w akcji.

Opuszczam miasteczko i jadę dalej do Budapesztu, który objeżdżam obwodnicą. Ta wyprawa nie przewiduje wizyty w főváros – stolice zawsze są inne niż interior i jakkolwiek mają swoje atrakcje (narodowe ołtarzyki jako przykład kiczu i aktualnej propagandy tu zawsze muszą stać) to wolę interior od dużych miast. Oznakowanie nie jest zbyt wyraźne (pewno inżynier ruchu pobierał nauki od Czechów) ale trafiam jakoś na właściwą drogę. Dojeżdżam do Gödöllő.

Najbardziej znanym obiektem tej miejscowości jest zbudowany w 18. wieku dla Antala I Grassalkovicha pałac. Rodzina Grassalkoviczów pochodziła oryginalnie z Chorwacji, gdzie służąc na tzw. Pograniczu Wojskowym – płonącej granicy z Turcją – dobrze się zasłużyła Habsburgom. Otrzymała za to herb i osiadła w okolicach Sopronu potem przenosząc się do majątków w okolicach Nitry i Trenczyna. Antal urodził się już w mocno podupadłej rodzinie ale dobrze się ożenił: z córką administratora cesarskiego i sam został na takowego mianowany przez cesarza. Jego zadaniem było organizowanie kolonizacji niemieckiej na ziemiach węgierskich co wykonywał z sukcesem. Cesarz był bardzo zadowolony, obsypywał go zaszczytami (jego syn otrzymał tytuł książęcy ale ponieważ cesarz Józef II nie koronował się na króla Węgier jego nominacja była na Węgrzech nieważna – pozostali przy tytułach grafów otrzymanych w nagrodę za kolonizację komitatu Pest) i pieniędzmi. Za te pieniądze budował m.in. pałace. Jeden wybudował w Gödöllő w swoim majątku jaki nabył na początku 18. wieku. Drugi bliźniaczy stoi w Pożoniu (Bratysławie) i dziś jest siedzibą Prezydenta Słowacji.

Pałac w Gödöllő po śmierci Antala przeszedł najpierw na własność jego syna a potem wnuka. Obydwu brakło talentów dziadka i majątek roztrwonili. W 1841 wnuk zmarł bezpotomnie, pałac miał dość przypadkowych właścicieli i mocno podupadł. Spodobał się jednak Sissi (Elżbiecie Bawarskiej – żonie cesarza Franciszka Józefa). Widząc jej zauroczenie Gödöllő rząd węgierski kupił pałac i podarował go cesarzowej w prezencie.

Sissi uwielbiała Węgry – Budapeszt wolała od Wiednia gdzie czuła się źle. Gdy tylko mogła przyjeżdżała do Gödöllő i jeździła konno po okolicy. Znajdowała tu spokój od trosk jakie dostarczało jej życie. Piękny rokokowy pałac jest dziś miejscem gdzie duch nieszczęśliwej cesarzowej unosi się najmocniej. Podnosi się z dewastacji jakich zaznał za komunizmu.

Pałac stanowi przykład pięknej magnackiej 18. wiecznej rezydencji. Oglądam z zewnątrz, bo na zwiedzanie nie mam ochoty ani czasu – trochę takich obiektów widziałem. Zwraca uwagę, że front jest odnowiony natomiast oficyny leżą w ruinie. Ludzie, którzy te domy zbudowali mieli pieniądze na ich utrzymanie i ich siedziby były zadbane. Państwo w imię sprawiedliwości dziejowej odebrało im pałace i nie inwestując a tylko eksploatując doprowadziło do ruiny dawne pałace, zamki, dwory. Gawiedź jest tym niemniej zadowolona z pogonienia kułaka i pijawki.

Ruszam dalej. Nie mam daleko, ale szukanie kolejnego celu pochłania mi dobre 20 minut. Żadnego znaku, nic, drogi to w zasadzie ścieżki ale po poszukiwaniach staję w końcu przed zaniedbanym cmentarzem otoczonym zrujnowaną siatka. Trochę zajmuje mi znalezienie grobu, którego szukam i kiedy już tracę nadzieję ze go znajdę pojawia się.

Tak to tu. 40 kilometrów od Budapesztu, na wiejskim, odludnym cmentarzu w Máriabesnyő niedaleko Gödöllő, do którego nawet nie prowadzi asfalt a jedynie wyboista droga przez las, leży Pál János Ede Teleki de Szék, dwukrotny premier Węgier. Postać wybitna, niezwykle zasłużona dla Węgier i Polski.

Urodził się w rodzinie siedmiogrodzkiej szlachty, w której był jedynym męskim potomkiem. Z zamiłowania był geografem i poświęcał się rysowaniu map. Poprzez rodzinę został też politykiem, w tym czasie Węgrami rządzili możnowładcy i ziemianie siedmiogrodzcy a on posiadający majątek w Siedmiogrodzie znajdował się w kręgach rządzących. Nie pchał się do rządu. Wkroczył do wielkiej polityki trochę przez przypadek jako współautor mapy Węgier pokazywanej na konferencji w Trianon na którą pojechał w delegacji węgierskiej jako ekspert i prezes Węgierskiego Towarzystwa Geograficznego. Mapa obrazująca gdzie jakie narody mieszkają na ziemiach Korony Świętego Stefana nie pomogła w mianie wyroku tirańskiego. W 1920 roku został premierem ale urzędował krótko. Zdążył jednak wysłać do Polski transport broni i amunicji. Dotarła ona do Warszawy 12 sierpnia 1920 i to dzięki tej pomocy Polacy mieli z czego strzelać do bolszewików pod Warszawą. Po 1921 zrezygnował z premierowania i zajął się z sprawami naukowymi, stał się też entuzjastą i promotorem skautingu na Węgrzech. Drugi raz został premierem w 1939 roku. Była zatem tym, co uczestniczył w odzyskaniu dla Węgier Zakarpacia (Kárpátalja) i części Siedmiogrodu (Erdély). Był wielkim przyjacielem Polski. W sierpniu 1939 roku oświadczył Niemcom, że wysadzi raczej mosty i tunele kolejowe niż pozwoli wojskom niemieckim zaatakować Polskę z terytorium Węgier i umożliwi przejazd wojsk. „Ze strony Węgier jest sprawą honoru narodowego nie brać udziału w jakiejkolwiek akcji zbrojnej przeciw Polsce.” – mówił do Niemców. Po klęsce wrześniowej dzięki jemu Węgry stały się bezpieczną przystanią dla uchodźców, dzięki niemu w Balatonboglár funkcjonował obóz i polska szkoła aż do roku 1944.

Pál Teleki był człowiekiem honoru. Węgry w marcu 1941 roku zawarły pakt o nieagresji z Jugosławią. Kilka tygodni później w maju 1941 Niemcy zażądały udziału Węgier w napadzie na Jugosławię jaki postanowili wykonać przed atakiem na Sowietów. Miklós Horthy – regent Królestwa zgodził się na gdyż Niemcy byli dużo bardziej stanowczy niż w 1939 i grozili atakiem na Węgry i odebraniem dopiero co odzyskanego Siedmiogrodu. Pál Teleki nie mogąc się z tym pogodzić popełnił 3 maja 1941 samobójstwo. W liście pożegnalnym napisał: „Naród czuje, że straciliśmy nasz honor. Sprzymierzyliśmy się z draniami. Staniemy się narodem śmieci. Ja jestem temu winny.” Pochowano go zgodnie z jego wolą nie na cmentarzu Kerepesi w Budapeszcie, który pełni rolę narodowej nekropolii lecz w Máriabesnyő, w pobliżu małego kościoła będącego jednym z celów pielgrzymek i ukrytej wśród pagórków wioski.

Grób zdobią wstążki narodowe i jest zadbany. Wpisuje się do książki pamiątkowej i zostawiam na mogile polską chorągiewkę. Akurat ten człowiek zupełnie bezinteresownie kierując się zwykłą przyzwoitością pomógł Polakom w godzinie klęski. Powinniśmy o nim pamiętać jako o honorowym, uczciwym człowieku, trochę przypadkiem zaplątanym w politykę.

Dzień kończę w Gyöngyös – trochę sennym miasteczku u podnóży gór Matra. To w zasadzie jest przystanek: oglądam sobie miasteczko, typowa prowincja. Nic szczególnego. Idę spać.

Trasa: Pecs – Mohács – Szekszárd – Kalocsa – Solt – Ráckeve – Budapest – Gödöllő – Máriabesnyő – Gyöngyös
Przejechanych km: 376
Stan licznika: 111 106

Trzeci dzień <—————————————————————> Piąty dzień

Zdjęcia z wyprawy