Niedziela 5 lipca 2020
Dél – wino i słońce
Rano znów trzeba wypróbować supermoce poszukując klucza do zamkniętej bramy. Udaje się go znaleźć wiec można jechać. Ósma rano, niedziela wiec jeszcze mały ruch. Pomiędzy górami które obrośnięte są winnicami i usiane winnymi piwnicami docieram do drogi którą na krótko w prawo i zaraz w lewo. Wjeżdżam na kolejna górę na której stoją ruiny zamku Szigliget.
Zbudowano go w drugiej połowie XIII wieku na rozkaz mnichów z Pannonhalma. Stanowił on długo punkt oporu przeciw Turkom ale dopiero gdy Austriacy objęli w nim rządy został z polecenia cesarza wysadzony w powietrze. W XVIII wieku spalił się od uderzenia pioruna i wkrótce potem popadł w ruinę.
Nie zamierzam zwiedzać ruin – limit się wyczerpał. Ale zamkowa ruina jest pięknie położona toteż obchodzę nieco mury i po kilku krokach rozciąga się piękny widok na niedaleki Balaton. Widać jego zachodnie brzegi wraz z dużym miastem Keszthely.
Po nacieszeniu się widokiem i zrobieniu zdjęć objeżdżam cały półwysep, miejscowość jest typowo letniskowo – kąpielowa, notuję niewielki jachtowy port ale jest tu raczej spokojnie, bez tłumów. Wydostaję się z powrotem na główną drogę i skręcam na wschód. Jadę przez kolejne miasteczka, każdego nazwa zaczyna się od Badacsony. To nazwa wygasłego wulkanu tuż nad północnym brzegiem Balatonu na którym znajduje się wiele winnic. Wina z tego regionu są znakomite a poza tym to miłe letnisko. Jadąc drogą widzę przed sobą nagle kłęby dymu. Co za czort? Czort okazuje się parowozem ciągnącym pociąg retro. Droga biegnie razem z torami, parowóz w akcji to potężna maszyna i działająca na wyobraźnie. Dzisiejszym szybkim i cichym lokomotywom elektrycznym daleko do tej magii. Pociąg staje na stacji jadę dalej, widzę przy torach jak każdy lepszy punkt zajęty przez spotterów z aparatami fotograficznymi. Tak, dziś przejazd parowozu to rzadkość no i atrakcja.
Przed Balatonfüred skręcam w prawo na półwysep Tihany. Tu, na górze wznoszącej się na półwyspie wrzynającym się w Balaton stoi malowniczy kościół i klasztor. Jedna z węgierskich ikon turystycznych. W środku jest grób jedynego węgierskiego króla – Andrzeja I (I. András magyar király), który spoczywa na swoim miejscu gdzie go oryginalnie pochowano. Jak na kraj bez królewskiej nekropolii to atrakcja.
Trwa msza, decyduję się nie wchodzić – kościołów barokowych trochę widziałem grób króla może nie tak ważny, a pogoda ładna, piękne widoki i niestety tłumy turystów. Spacer do jaskiń będących kiedyś eremami zakonników odkładam do następnej wizyty w mniej upalny dzień. Ruszam na koniec półwyspu gdzie niemal z marszu wjeżdżam na prom płynący na drugi, południowy brzeg Balatonu do Szántód. W tym miejscu Balaton jest najwęższy, podróż trwa zaledwie kilka minut (dokładnie dziewięć) zaglądamy do kokpitów żeglarzom którzy cieszą się także pięknym dniem i łagodnym wiatrem. Obowiązkowy element każdej wyprawy czyli prom mam zatem zaliczony.
Południowy brzeg jest bardziej hałaśliwy i demokratyczny. Sporo ludzi. Jak najszybciej wydostaje się na autostradę i po kilku kilometrach skręcam z niej na południe. Świetna droga, prawie o parametrach autostrady wiedzie przez kompletne pustkowia, łagodnie pofalowane. Komitat Somogy przez który jadę jest najsłabiej zaludnionym obszarem na Węgrzech, gęstość zaludnienia jest tu najmniejsza. To widać. Wioski ukryte są gdzieś w dolinach okolica jest jednak bardzo pusta. Mijam Kaposvár – stolicę komitatu … i skręcam w bok do oddalonej o 7 km malutkiej wioski Szenna.
Znajduje się tu niewielki skansen w którym zgromadzono kilka starych chałup wraz z zabudowaniami gospodarczymi. Skansen nie jest duży i to jest jego zaleta natomiast ma znakomite przykłady budownictwa ludowego i pokazuje jak wyglądała wieś węgierska przed 150 laty. Bogaciej niż w Kongresówce bez dwóch zdań. Piec w izbie miał kafle i służył tylko do grzania, kuchnia była oddzielnie z osobnym glinianym piecem. Poduszki większe, brak świętych obrazków, zamiast tego obrazek z początkowymi słowami wiersza – pieśni Sándora Petőfiego Nemzeti dal (pieśń narodowa) – Talpra magyar, hí a haza! (Wstawaj Węgrze, ojczyzna wzywa!)
Do skansenu należy tez kościół za który warto dać 300 forintów (ok. 4 zł) więcej. Pięknie malowany w środku, polichromie w tradycyjne madziarskie wzory. Rzadko się spotyka tak świetnie wymalowane wnętrza, bez specjalnych akcentów religijnych.
Dalej droga na południe. Głód zaczyna dokuczać ale gdy zatrzymałem się w przydrożnej knajpie pani uprzedziła mnie, że godzinę trzeba będzie czekać. Hurra, supermoc działa – i nie będę tracić czasu. Jadę dalej ale do Szigetváru nic już nie ma. No trudno.
Na przedmieściach staję w Parku Przyjaźni Turecko – Węgierskiej (A Magyar-Török Barátság Park) gdzie znajduje się jeden z najdziwniejszych artefaktów historycznych: miejsce złożenia wnętrzności w tym serca sułtana Sulejmana Wspaniałego, pogromcy Węgrów spod Mohacza i sprawcy 145 letniej okupacji jednej trzeciej kraju.
Szigetvár to kolejna historia obrony przed Turkami. Tym razem w roli głównej też Chorwat kapitan Nikola Šubić Zrinski (Zrínyi IV. Miklós). Podobna historia co w Kőszeg – obrońców jest trochę więcej bo około 2300, natomiast Turków tradycyjnie 100 tysięcy. Zrínyi broni się długo, Turcy powoli wysadzają w powietrze zamek podkładając skrycie bomby – stopniowo zaczyna brakować mu sił. Zdeterminowany próbuje wyrwania się z okrążenia ginie jednak w tym starciu.
Nie wie biedak, że jego przeciwnik nie żyje. Zmarł w czasie oblężenia – powaliła go cholera. Turcy nie ogłaszają jednak jego śmierci aby nie zdemoralizować żołnierzy. Dostojne truchło zostaje wypatroszone i pochowane tymczasowo, obok sułtańskie trzewia. Gdy już zajęto miasto i dopełniono tradycyjnego mordu na członkach rodziny zmarłego, ciało sprowadzono do Stambułu i tam pochowano. Wnętrzności jednak zostały. Odnaleziono je i pochowano prawie w tym samym miejscu gdzie był obóz w którym umarł. Republika Turecka dołożył się do obiektu: Węgry nie żywią urazy do współczesnych Turków, starają się z nimi dobrze żyć i współpracować.
Dwaj antenaci stoją obok siebie w formie nienaturalnej wielkości oblicz. Za nimi baldachim rozpięty nad grobem Najdostojniejszych Jelit. Oprócz tego sporo tablic informacyjnych i studnia w stylu tureckim . Ciekawe miejsce.
Zaraz przy wjeździe do miasta znajduje knajpę w starym węgierskim stylu. Supermoc mnie nie opuszcza. Kelner chwali wybór pörköltu z galuszkami mówiąc o tym że to typowe węgierskie danie. Potwierdza ze wiem, porcja szybko ląduje przede mną. Jak zwykle wspaniałe danie, obowiązkowo na Węgrzech należy to zjeść.
Tu mała dygresja kulinarna: gulasz to jest na Węgrzech zupa! To, co my nazywamy gulaszem tutejsza kuchnia nazywa pörköltem – dopóki jest z czerwonego mięsa. Jak zrobimy z białego i dodamy śmietany otrzymamy paprykarz. A gdy nie będziemy dodawać papryki do potrawy a mięso pokroimy w słupki to otrzymamy tokań. Warto to pamiętać objadając się u Madziarów.
Żołądek przestał się dopominać o jedzenie i zajął się trawieniem a ja idę na obchód miasta. Ładne ale bez fajerwerków. Na ścianie kościoła kiedyś będącego meczetem znów ogromna tablica z wieloma nazwiskami żołnierzy którzy zginęli podczas wojny ze Związkiem sowieckim u boku Niemców. Nazwisk jest więcej niż na sąsiadującym pomniku upamiętniającym ofiary żołnierzy którzy zginęli podczas pierwszej wojny światowej. A widać jak politycy są w stanie wpędzić ludzi w kłopoty i zmusić ich do oddania tego co najcenniejsze – czyli swojego życia za iluzje i swoje polityczne wizje.
Ciekawostką jest to, że na rynku stoi pomnik Zrínyiego ale delikwenta w swojej postaci nie ma na nim. Zamiast kapitana postawiono lwa co skrada się do ataku. Bardzo to niezwykle ale sympatyczne pouczające jak ludzie mogą spersonifikować bohatera. Lepszy ten pomnik niż aroganckie postacie na koniach dla dowódców. Z zamku zostały mury i niewielka budowla w środku wiec nie oglądam zamku, zresztą upał jest nieziemski. Ciekawostka jest to, że zamek leży tuż obok miasta na rozpaczliwej równinie, kiedyś musiał być otoczony rzeka bo Szigetvár znaczy tule co zamek na wyspie.
Ostatni etap dzisiaj to Pecz (Pecs). Duże i starożytne miasto na południu Węgier. Miasto ma historie sięgającą czasów rzymskich. Jeszcze zanim Węgrzy zajęli swoją ojczyznę było tu pięć kościołów i tak nazywano to miasto: Pięciokościoły. Madziarom nie pozostało nic innego jak przejąć nazwę od zamieszkujących tu Słowian – stąd zniekształcone Pecs (jak pięć) w nazwie. Historia miasta to przede wszystkim tutejsze biskupstwo co wystawiło trochę budynków w mieście, oraz słynne hungarikum: manufaktura porcelany założona przez Vilmosa Zsolnaya – fabryka pięknych skorup i zabytek secesji w jednym.
Oglądam po drodze do centrum mauzoleum Zsolnayów piękny secesyjny panteon ale już bez trucheł fundatorów w środku – ostał się tylko jeden. Resztę w 1986 przeniesiono na normalny cmentarz. Obok ich fabryka z wspaniałymi secesyjnymi budynkami. Potem idę dalej do centrum. Na rynku ratusz i dawna siedziba komitatu – wielce zdobne i okazałe budynki, słynny kościół co to najpierw był chrześcijański potem za Turków stał się meczetem – tzw. dżami po czym ponownie został kościołem po wygnaniu Turka. Ludzi mało, turystów jeszcze mniej.
Na rynku pomnik żołnierzy z I wojny upamiętniający szlak bojowy 19. pułku honwedów. Ze zdumieniem dostrzegam takie nazwy jak Brzeżany, Zborów a więc Podole. To oddziały, które wspierały walki II Brygady Legionów. I znów ten sam błąd: walczyli daleko zamiast bronić kraju. W rezultacie stała się klęska i okrojenie państwa.
Do Peczu warto przyjechać. Wrócę tu na pewno.
Trasa: Tapolca – Szigliget- Tihany – Szántód – Kaposvár – Szenna – Kaposvár – Szigetvár – Pecs
Przejechanych km: 241
Stan licznika: 110 730
Drugi dzień <—————————————————————> Czwarty dzień